Marcin Olak Poczytalny - Wolę mieć mniej
Zaczęło się od tegorocznych nagród Grammy. Rzecz jasna nie znałem wszystkich jazzowych nominowanych, więc postanowiłem nadrobić zaległości. Zestawiłem playlistę. Włączyłem. Po chwili pomyślałem, że mogę pójść jakimś tropem – zacząłem sprawdzać, co jeszcze ten konkretny skład nagrał. Usłużny algorytm podpowiedział mi kilka podobnych tracków, w sumie czemu nie? Po godzinie słuchania muzyki zauważyłem, że trochę oddaliłem się od wyjściowej playlisty… Wracam. Nie za bardzo pamiętam, czego już słuchałem, puszczam Esperanzę Spalding. Chyba to już było? Nie jestem pewien, po prostu nie pamiętam tych dźwięków.
No dobra, posłucham jeszcze raz. Po chwili wciąga mnie kolejna dygresja, przecież jest tyle świetnej muzyki, której jeszcze nie znam. Wszystko dzieje się rzecz jasna podczas jazdy samochodem, więc nie poświęcam całej uwagi muzyce, ale zaczyna mnie irytować, że przy kolejnym utworze nie jestem pewien, czy przypadkiem dziś go już nie słyszałem. Trochę za dużo tego wszystkiego. Za dużo form, koncepcji, estetyk, dźwięków. Wyłączam to wszystko, wybieram ciszę.
To chyba jest jakiś problem. Ja na przykład wobec takiej obfitości jestem bezradny. Z jednej strony chciałbym poznać więcej muzyki, jestem ciekawy. Ale ta poznawcza zachłanność bywa zgubna, jeśli próbuję posłuchać zbyt wielu rzeczy naraz, z konieczności zaczynam słuchać powierzchownie. Mogę potem powiedzieć, że coś słyszałem. Chyba słyszałem, przecież nie pamiętam na pewno, szczegóły umknęły. Często nawet istota umyka, wyganiana przez kolejny utwór. Do tego w zasadzie nie zdarza się, że zatrzymuję się na czymś – szkoda czasu, kolejne odkrycia czekają! Ale przecież ta muzyka nie jest oczywista, wymaga uwagi. Przy playliście nominowanych do Grammy właśnie uwagi mi zabrakło; muszę kiedyś do niej wrócić na spokojnie, bez pośpiechu i dygresji.
Do tego w takim natłoku zwracam uwagę na niezbyt istotne aspekty słuchanych utworów. Kto zagrał sprawniej, kto mocniej. Kto zagrał zbyt długie intro, a kto od razu dał konkret, jakiś temat na przykład. Takie rzeczy, które zwiększają atrakcyjność utworu przy powierzchownym słuchaniu, coś, co zwróci moją uwagę w ciągu pierwszych pięciu sekund. To przecież nie ma sensu, nic z tego nie stanowi o wartości muzyki – ale w takiej masie właśnie te rzeczy wysuwają się na pierwszy plan. Bez sensu.
Zatrzymuję się na krótki postój, a kiedy ruszam w dalszą podróż mam już wybraną płytę. Jedną. Słucham „Old New” kwartetu Tomeki Reid, od początku do końca. A potem jeszcze raz. Mam czas, i chcę go poświęcić na ten album. Płyta jest spójna koncepcyjnie, mogę wejść w tę estetykę. Wsłuchać się, pomyśleć o tym, co słyszę. Muzycy, którzy tu zagrali – Tomeka Reid, Mary Halvorson, Jason Roebke i Tomas Fujiwara – budują swoją opowieść, a ja słucham tego w takiej formie, w jakiej postanowili to przedstawić odbiorcy. Tak jest lepiej, a na pewno ja tak właśnie wolę słuchać. Płyta się kończy, a ja pozwalam jej wybrzmieć. Nie odkrywam nic nowego, nie podążam za podszeptami żadnego algorytmu. Reszta nieodkrytej muzyki musi chwilę poczekać, „Old New” potrzebuje chwili wybrzmienia.
Jadę dalej, ale teraz wiem, czego słuchałem. Tak wolę.
Czasem wolę mieć mniej.
- Aby wysyłać odpowiedzi, należy się zalogować.