Marcin Olak - Akt ósmy

Autor: 
Marcin Olak
Zdjęcie: 
Autor zdjęcia: 
mat. promocyjne

Po felietonie Antoniego Szczepańskiego wybuchła burza. W sumie to było do przewidzenia, myślę, że autor się z tym liczył. Choć przecież nie napisał nic, czego byśmy nie wiedzieli, prawda?

Oczywiście bez trudu rozpoznałem osoby opisane w tekście… ale nie to jest istotą. Chyba najsmutniejszy i najbardziej uderzający dla mnie był opis mechanizmu, który przecież widziałem na własne oczy nie raz. Młoda osoba, zaczynająca przygodę z muzyka, z jazzem. Pełna entuzjazmu i dobrych chęci – choć często naiwna, pozbawiona obycia i dystansu. Przecież każdy z nas ma jakiś wczesne inspiracje, one były ważne, dały siłę do grania – ale przecież nie są ostatecznym wyznacznikiem tego, co w sztuce wartościowe. Tak, ja też słuchałem Metheny’ego i elektrycznych płyt Corei, ale jestem równie wdzięczny za uważne spisywanie solówek i słuchanie po tysiąc razy każdego fragmentu jaki i za to, że wreszcie tego słuchać przestałem. Bo teraz już naprawdę nie ma po co. Tak, też kiedyś chciałem grać jak Pat, całe szczęście, że mi się nie udało… A potem przychodzi rozczarowanie. Okazuje się, że wyćwiczone solówki nie za bardzo interesują publiczność. To w sumie jasne, oryginały są lepsze, zawsze będą. Kolejna płyta w czyimś stylu naprawdę nie ma sensu, nawet jeśli się sprzeda. Podpieranie produkcji nazwiskami ze świata – ciut lepiej, można obskoczyć kilka festiwali, dostać dobre recenzje. Sam kiedyś zagrałem taką trasę, była praca – ale sens? Ja już wtedy próbowałem grać inaczej, a tu trzeba było wtłoczyć się w format. I oczywiście większość z nas gra chałtury, mniej lub bardziej paskudne. Albo delikatniej – pracuje jako muzyk sesyjny (tak, to o mnie). Cóż, to jest nasz zawód, rachunki same się nie zapłacą, a przecież nie istnieje żaden sensowny mecenat.

To trudny moment dla idealisty. Powiedzieć sobie, że artystą bywam, niezbyt często. A na co dzień jestem w najlepszym razie rzemieślnikiem. Ale, paradoksalnie, to ratuje. Bo pozwala grać wszystkie konieczne rzeczy i nie oszukiwać samego siebie, że to sztuka, że to ważne. No nie, to jest praca, może nawet nie najgorsza. Ale nie sztuka. I do tego jeszcze ta potrzeba potwierdzania się, żeby ktoś przyszedł na koncert, kupił płytę, żeby dziennikarz, żeby w radio zagrali… Ale tam też łatwiej wstawić kolejny tribute to. Bez sensu, zupełnie bez sensu, ale łatwiej się sprzedaje. I wtedy czasem coś się krzywi. I oto kolejny idealista zaczyna przekonywać sam siebie, że kolejne wykonanie piosenki Osieckiej ma jakikolwiek sens. Bo jest na jazzowo. A Blue Bossa w „gruwie” jest czymś fajnym. A na siedem to już awangarda, bo trudne i trzeba poćwiczyć. Że trzeba grać dla ludzi. Albo nie aż tak prymitywnie – że można zagrać jak Brecker, Rosenwinkel, Mehldau, Jarret, bo to wymagało ćwiczenia, pracy, bo szybko i w punkt… No można, ale to jest dalej granie jak ktoś inny. Teraz będzie najtrudniej. Bo, jeśli dobrze skopiuję takiego na przykład Frisella, to zagram dobrze, prawda? Bo oryginał jest fajny, więc ja też będę fajny, niczym klasyczny muzyk grający Bacha. Bo Bach wielkim kompozytorem był, i nawet jeśli wykonawca sam nie ma nic do powiedzenia, to jakoś może się za tym Bachem schować… Może, ale po co?

Słucham dziś Mary Halvorson, Artlessly Falling. Znam jej wcześniejsze płyty, niektóre były niezbyt udane, jakby notatka z pewnego etapu. Surowe to takie było, kostropate, nie zawsze udane, często niezbyt ładne – ale jej chyba nie o to chodziło. Konsekwentnie budowała własny język muzyczny, bez kompromisów. Tych notatek też słuchałem z szacunkiem, z uwagą. Bo w muzyce nie chodzi chyba o doskonałość, o perfekcyjnie zagrane septymolki w sweepach i substytuty żrące jak nie wiem co. Chodzi o prawdę. Może niedoskonałą, może kanciastą – ale tylko prawdziwe dźwięki mają sens. Nawet, jeśli rodzą się w zwątpieniu i we łzach, to moim zdaniem inaczej nie warto.

Słucham słodko-gorzkiej Code Girl. Nie chcę żadnych ułatwień, nie chcę nic zamiast. Nie ma nic, co mogłoby być zamiast prawdy, zamiast sztuki, zamiast miłości. Nic. Już wolę, żeby czasem rzeczywistość sprawiała ból – bo nieadekwatnie, bo jestem nie tu, gdzie powinienem czy chciałbym być, bo znów głową w mur, bo nie wiem ile jeszcze wytrzymam…

Ale tak jest lepiej. Naprawdę.