Fly or Die
Etykiety „muzyki dla wybranych”, której przez lata dorobił się jazz całkowicie zedrzeć się już niestety nie da, niemniej muzyków uprawiających go z pozycji wieży z kości słoniowej tak naprawdę jest stosunkowo niewielu. Pojawia się za to coraz więcej postaci z krwi i kości, artystów, którzy tworzą muzykę najlepiej w dzisiejszych realiach osadzoną i potrafiącą zaangażować współczesnego słuchacza. Każdemu kto będzie powtarzał, że jazz to muzyka odklejonych od rzeczywistości przedstawcie Jaimie Branch, a istnieje szansa, że zmieni zdanie.
“Sup Jaimie, how ya doin’?” byłoby pewnie najodpowiedniejszą formą powitania tej dziewczyny, w razie przypadkowego spotkania jej na ulicy. Na filmie promującym debiutancki album „Fly or Die” Jaimie w pełnym ulicznym outficie (bawełniane dresy, bluza, czapka z daszkiem) najzwyczajniej na świecie przechadza się z psem na smyczy po jednej z wielkomiejskich dzielnic. Znaki drogowe wskazują, że to Nowy Jork, ale prawdę mówiąc równie dobrze mogłoby to być gdziekolwiek, bo takie same krajobrazy można na co dzień zobaczyć w każdym większym europejskim czy amerykańskim mieście, a ona sama wygląda tutaj jak znajoma z sąsiedztwa. Taka właśnie jest Jaimie Branch: na oficjalnych materiałach podpisuje się z małej litery, mówi wprost, zwięźle i konkretnie („gdybym nie była muzykiem, chciałabym zostać przestępcą – takim wiesz, bardzo dobrym. A tak schodząc na ziemię - pewnie zostałabym księgową”) - a gdy chwyta za trąbkę całą swą bezpośredniość eksponuje w muzyce.
Albumem „Fly or Die” Jaimie prezentuje Nowemu Jorkowi odrębne, wykuwane dzięki punkowemu podejściu i obowiązującej tam zasadzie DIY brzmienie sceny z Chicago: materiał, choć wydany już po jej przeprowadzce do Big Apple, napisany został jeszcze w Wietrznym Mieście. Przeprowadzka pomogła trębaczce o tyle, że jej długo wyczekiwany w tamtejszym środowisku jazzowym autorski album mógł ujrzeć światło dzienne. Album „Fly or Die” pozwolił też w końcu branży dostrzec artystkę, przy okazji stając się zgoła sensacją i dostając na szczyty rankingów płyt roku w co bardziej otwartych na inne brzmienia muzycznych mediach.
Dziewczyna o tej osobowości nie mogła ujść ich uwadze – ostatecznie wszystkie media żywią się podobnego rodzaju oryginalnymi zjawiskami, jednak o ile za tą fasadą często kryje się pustka, tutaj sytuacja wygląda nieco inaczej. Oczywiście Jaimie nie wytycza ścieżki całkowicie nowej – Ornette Coleman, Don Cherry, Julius Hemphill czy Art Ensemble of Chicago to skojarzenia narzucające się tylko w pierwszej chwili. Trębaczka daleka jest jednak od prostego powielania schematów, a to, co słyszymy, silnie się wśród jazzowych nagrań a.d. 2017 odznacza: muzyka na „Fly or Die” jest bardzo wyrazista i bardzo jej własna.
„Fly or Die” w całej rozciągłości jest rzeczą chwytliwą i bezpośrednią. To zwarta, bo zaledwie trzydziestopięciominutowa miejska suita o umiejętnie rozłożonych akcentach: jest tu wprowadzające w przestrzeń albumu intro, są zapadające w pamięć tematy, mostki i utwory budujące napięcie.
Muzyka na „Fly or Die” osadzona jest w lepkiej, miejskiej atmosferze – przykuwa twardym beatem i grubo ciosanymi tematami (utrzymane w poetyce przyspieszonego „Dogon A.D.” Hemphilla „Theme 001” z mocnym basem i nerwowym rytmem perkusji) ale ma też dużo swoistego szorstkiego polotu. Wyraźnie wyczuwa się go na przestrzeni całego albumu: w dynamicznym groovie „Theme 002” w inny sposób także na przykład w zawieszonym w przestrzeni „Leaves of Grass” z grającymi gościnnie na kornetach Benem Lamarem Gayem i Joshem Bermanem czy w oddalonym, tajemniczym „The Storm”. Formalnie ów polot nie jest wolnością otwartych przestrzeni - raczej taką, na którą mogą sobie pozwolić wielkomiejskie gołębie z okładki albumu – a więc tętniącą życiem metropolii, pociągającą ale i podszytą pewnego rodzaju niepokojem, który oddala się dopiero w klamrującej album gitarowej miniaturce „... Back at the Ranch” w wykonaniu Matta Schneidera, brzmiącej niczym z innego, sielskiego świata. Absolutnie nie umniejsza to jednak jakości tej muzyki ani swobody, z jaką „Fly or Die” zagrano.
Właściwie nie ma też dźwięków niepotrzebnych. Zespół (w całości złożony z muzyków z chicagowską przeszłością) gra gęsto i blisko siebie, a każdy z członków grupy dostaje odpowiednią dla siebie przestrzeń: „Jeśli bierzesz do zespołu Chada Taylora, chcesz, żeby ZAGRAŁ na pierdolonych bębnach!”. Wspólną grę najłatwiej śledzi się zwłaszcza w serii „Themes”, gdzie każdy z członków grupy ma istotny wkład w brzmienie motywów przewodnich. Wiolonczela znakomitej Tomeki Reid w zależności od potrzeb wzmacnia brzmienie utworów zaciętymi akordami (jak w „Theme Nothing”, gdzie gra obok uderzającej zdecydowanym tonem trąbki Jaimie Branch), gdzie indziej wzbogaca je ornamentami, jak w medytacyjnym „Waltzer” (tu Jaimie z kolei pozostaje jakby zamyślona) i – generalnie - ma bardzo duże znaczenie, jeśli chodzi o budowę dźwiękowej tkanki albumu. Ajemian i Taylor to „tylko” sekcja rytmiczna, ale nie w każdym składzie bas i bębny tak bardzo u frontu uczestniczą w budowie melodycznej warstwy muzycznego materiału.
„Fly or Die” to wciągający wielkomiejski przelot – choć skwitowany gorzką myślą wyjaśniającej tytuł Jaimie: „We’re gonna fly together and we’re gonna die apart... so I live my life – fly or die!” – to skrojony tak, aby chciało się go odbywać wielokrotnie. I w tym aspekcie bardzo skuteczny.
1. Jump Off; 2. Theme 001; 3. ...Meanwhile; 4. Theme 002; 5. Leaves Of Glass; 6. The Storm; 7. Waltzer; 8. Fly Or Die; 9. Theme Nothing; 10. ...Back at The Ranch;
- Aby wysyłać odpowiedzi, należy się zalogować.