Marcin Olak - A gdyby tak wszystko rzucić i wyjechać?

Autor: 
Marcin Olak
Zdjęcie: 
Autor zdjęcia: 
mat. promocyjne

Widziałem „Nomadland”. Poruszająca historia – wciągająca, choć bez oczywistej akcji, bez puenty, bez szczęśliwego zakończenia. Taka cholernie prawdziwa.

Pandemia pokazała mi, jak ulotne i kruche jest wszystko. Niby jest jakaś stabilność, coś wydaje się pewne – ale nie, bo dosłownie z dnia na dzień wszystko staje na głowie, wali się, zmienia. To najważniejsze jest nieosiagalne, stracone. A to, co dostępne, jest zupełnie nie tym, o co chodzi. Po prostu jakaś rutyna, zestaw obowiązków… Równie dobrze można wsiąść w kampera i ruszyć w świat. Zbierać buraki, pakować świąteczne paczki w Amazonie. Albo zagrać kilka koncertów, poziom pewności i stałości w każdej z tych sytuacji jest dokładnie ten sam. Można poczekać na kolejny lockdown albo samemu podjąć decyzję o odcięciu się od pozorów ładu. Przecież wszystko jest niepewne, w zasadzie nie ma znaczenia kim jestem czy kim byłem przed pandemią – a skoro tak, to mogę podjąć takie decyzje jakie chcę. Wykrzyczeć swoje imię w górach, mieszkać na pustyni, cokolwiek.

W „Nomadland” nie ma puenty, za to zakończeń jest kilka. Bohaterka przechodzi od jednego zamknięcia do kolejnego, od straty do straty. Tym mocniej porusza ten trochę heroiczny uśmiech i próby bycia życzliwą dla siebie i innych, pomimo wszystko. Takie to gorzkie, bez dramatu, bez gwałtownych zwrotów akcji – po prostu równa warstwa szarości. Na wszystkim. I człowiek, który jakoś jedzie przez to wszystko. Bez nadziei na happy-end, bez optymizmu, od jednej konieczności do drugiej. W drodze, która daje złudzenie kontroli nad tym wszystkim, ale skoro tylko to można mieć, to czemu nie? Jeśli choć przez chwilę mogę mieć wrażenie, że to nie kierat ale karuzela – to ja poproszę. W końcu i tak wszystko się kończy wrzucaniem kamieni w ognisko, lecz dobrze jest choć na moment zapomnieć o tym, co nieodwracalne, prawda?

Pandemia naprawdę zmieniła mi perspektywę. Koncerty pomału wracają, ale jakoś się do tego nie przywiązuję. To już tylko jakiś etap, jeden z przystanków. Może właśnie dlatego są ważniejsze? Nie wiadomo, czy będą kolejne; lepiej zagrać dobrze, bo drugiej szansy raczej nie będzie.

W filmie Paul Winer gra barowego bluesa, taki toast za przyjaciół, którzy odeszli. Trochę to gorzkie, ale trzeba przyznać, że wszyscy przyjmują to z godnością i z uśmiechem. Zrezygnowani, pogodzeni – ale są w zgodzie ze sobą, czasem uśmiechnięci, zawsze życzliwi, otwarci. Podoba mi się ten blues. I dystans wykonawcy do samego siebie. I ten uśmiech, nawet, jeśli ciut gorzki.

Ech, dobry ten film. Mnie poruszył – choć każdy na niego spojrzy inaczej, ale to przecież jest OK. I nawet minimalistyczna ścieżka dźwiękowa Ludovico Einaudiego – przecież słyszałem już mnóstwo tak pisanej muzyki, ale to nie ma żadnego znaczenia. Po prostu tak brzmi część drogi, pomiędzy jednym zakończeniem a drugim, bez napinania się, bez pretensji. Tak jest dobrze.