Marci Olak Poczytalny: Wrzask

Autor: 
Marcin Olak
Zdjęcie: 
Autor zdjęcia: 
mat. promocyjne

Pokój hotelowy, jedenaste piętro. Wysoko. Nie ma klimatyzacji. No jasne, nawet się nie spodziewałem, nie ma. Na dole jakiś bar, dyskoteka, ale na szczęście to na parterze. Za to zza okna dobiega chóralny śpiew lokalnej młodzieży. Repertuar trochę ograniczony, jakieś wulgarne przyśpiewki rodem ze stadionów. Prymitywne straszliwie, głupie rozpaczliwie, pełne agresji, ale i tak przez chwilę próbuję myśleć pozytywnie. Że najprawdopodobniej wykonawcy po prostu chcieli zamanifestować swoją radość, bo to przecież sobota, impreza, młodość, alkohol – tylko nie ma repertuaru, nie znają żadnych piosenek, wychowanie muzyczne żałośnie zawiodło, a im się z młodej piersi wyrywa… Moje pozytywne nastawienie wytrzymało około 17 sekund, zamykam okno, nie chcę tego. A w sumie nie jest jakoś bardzo duszno ani gorąco, wytrzymam. Zresztą otworzę okno później, jak sobie pójdą.

 

Czekam, mimowolnie nasłuchuję. Poszli. Otwieram.

 

Okna są bezpieczne, dają się tylko uchylić. Bo wysoko.

 

Zakładam słuchawki. Ściślej mówiąc to moje zapasowe monitory douszne. Grają trochę bardziej szczegółowo, a do tego dość dobrze odcinają dźwięki z zewnątrz. Na wypadek, gdyby znów komuś się wyrwało.

 

Templars In Sacred Blood. Płytę firmuje John Zorn, John Medeski na organach, Joey Baron na perkusji, Trevor Dunn na basie, śpiewa Mike Patton. Śpiewa, krzyczy, szepcze, mruczy, wyje.. no wiesz, to Patton. Płyta synkretyczna. Bardzo. Z jednej strony brutalna, a z drugiej lekka i zabawna, bo jak można było zestawić wrzaski i growle Pattona z subtelną, przestrzenną perkusją Barona? Tu się przecież aż prosi o bezlitośnie metalową sekcję, choćby Tomas Haake i Dick Lövgren – ale nie. Joey Baron. Lekko, lirycznie. Pewnie tak zdecydował Zorn, żeby rozciągnąć, połamać oczywistości, żeby taki kontrast, jak światło i ciemność, jin i jang.. Może tak było. I w sumie to pasuje. Daje przestrzeń. A ja zastanawiam się nad świadomością dźwięku, konwencji, wyrazu…

 

Patton szepcze Prophetic Souls. Tuż przed jego krzykiem słyszę kolejną grupę – a może to ci sami? Też próbują wydobyć z siebie jakiś wspólny śpiew, ale nie odpaliło, jeszcze bardziej brakuje repertuaru, nawet nie dali rady nic wyskandować. Zresztą może to i lepiej, jakoś nie znajduję w sobie tęsknoty za stadionowymi przyśpiewkami pierwszego radosnego chóru.

 

Kolejny łyk wina. Libera Me. Okazuje się, że Baron potrafi uderzyć mocniej. Oj, potrafi. Ale dysonans pozostaje. Tylko już nie pomiędzy perkusją a głosem, ale pomiędzy świadomością muzyki na płycie a przerażającą nieporadnością ludzi pod oknem, którzy coś by zaśpiewali, bo przecież to takie naturalne, i może naprawdę im się wyrywa… A tu nawet alkohol nie pomaga, oni po prostu nie znają żadnej piosenki. Żadnej. Tylko ten stadionowy, prymitywny rynsztok, a i to nie zawsze odpala. Cholera.

 

Coś poszło bardzo nie tak. Bardzo.

 

Stoję przy oknie. Takim bezpiecznym, że można tylko uchylić. Bo wysoko. Ale gdybym mógł je otworzyć szeroko, wydarłbym się z rozpaczy i bezsilności z całej siły. Jak ten cholerny Patton.