Hear The Light Singing
W świecie muzyki improwizowanej tak zwane supergrupy czasami wydają się być niemal na porządku dziennym. W końcu jest tak wielu niezwykłych artystów w tej przestrzeni i, co zrozumiałe, często chcą zesobą z różnych powodów współpracować. Nie wydaje się więc zaskakujące, że tak uznana pianistka i kompozytorka, laureatka stypendiów MacArthura i Guggenheima jak Myra Melford, zdecydowała się sięgnąć do tej sprawdzonej formuły.
Prawdą jest jednak także, że koncepcja supergrup, co zdarzało się bardzo często, ani nie wnosiła realnie do oferty muzycznej wiele więcej niż spektaklu hiperkompetencji poszczególnych jej członków i zamiast wieść ku wyrafinowanym ponad przeciętnych doznań i prawdziwie fascynującej artystycznie kreacji, prowadziła do ledwie do uczestnictwa w drogiej sesji przypominającej sesje "na ściance" w świecie celebities.
Myra była z pewnością tego świadoma i jako mądra liderka i baczna obserwatorka sceny muzycznej z pewnością zdawała sobie sprawę z rozlicznych ryzyk podjęcia się takiego zadania. Bo ostatecznie czyż nie jest szczególną porażką udowodnienie po raz kolejny, tego co historia udowodniła nieskończenie wiele razy? Wspomniane zagrożenia, w przypadku supergrup, niosą także i bardziej prozaiczne obawy już nie tylko o to czy uda się przekształcić superband w working band zdolny do podejmowania wyzwań artystycznych, ale czy w ogóle da się w tzw. long run utrzymać formację złożoną z bądź co bądź bardzo zajętych i w oczywisty sposób skoncentrowanych na własnych karierach artystach. Tak więc na metamorfozę grupy z efemerycznego all stars w stabilny zespół trzeba było poczekać.
Pomysł stworzenia zespołu przyszedł Myrze do głowy dość dawno, podczas przygotowań do rezydencji w słynnym nowojorskim awangardowym miejscu, The Stone, w czerwcu 2019 roku. Najpierw było przeczucie, że zestaw pięciu członkiń w grupie ma duży potencjał, za nim przyszła entuzjastyczna reakcja na debiutancki, jednorazowy występ kwintetu, składający się z ledwie przećwiczonych i ad hoc złączonych ze sobą szkiców, wskazówek tekstowych i zbiorowych improwizacji. I stało się. Myra Melford została poproszona o nagranie i zbudowanie wokół nagrania trasy koncertowej z nowonarodzonym zespołem. I jak wiele podobnych pomysłów pokrzyżowała pandemia COVID-19. Wymuszona przerwa dała jednak też i szansę by rozszerzyć wstępne zarysy muzyki do formy kompozycji/suity oraz doprecyzować szczegóły koncepcyjno-wykonawcze. Mocne i więcej niż przychylnie odnotowane przez krytykę nagranie zostało ostatecznie dokonane w Firehouse 12 Studios w New Haven w stanie Connecticut w ciągu około półtora dnia. Muzyka Myry i jej Fire And Water Quintet choć brzmi jak szczegółowo zaplanowane zdaniem liderki będzie nadal ewoluować. Teraz mamy drugą odsłonę projektu i rodzi się pytanie czy w istocie band i jego muzyka się zmienia?
Myślę, że tak, choć zapewne są też i słuchacze spodziewający się ewolucji na sterydach. Dla nich zmiany pomiędzy debiutanckim albumem a płytą Hear The Light Singing być może pozostawiają niedosyt.
Tymczasem różnice są w każdym obszarze, począwszy od sposobu dopracowania partytury, wnikliwości wykonania, charakteru przekazu jak i obsady personalnej. Zanim o tych różnicach kilka podobieństw.
Fire And Water Quintet to girls band, choć ze względu na klasę i jakość muzycznej akcji trafniej byłoby nazwać go ladies ansamble. Skład podobny jak na debiutanckim albumie. Liderka za klawiaturą fortepianu, z saksofonem Ingrid Laubrock, na gitarze a jakże Mary Halvorson, na wiolonczeli Tomeka Reid, a za zestawem perkusyjnym, zastępująca Susie Ibarrę, moda drummerka z Brooklynu Lesley Mok. Z tą ostatnią zresztą w ubiegłym tygodniu kwintet ruszył w trasę koncertową. Innym podobieństwem jest źródło inspiracji. Obydwa albumy wywodzą się z fascynacji Myry sztuką malarską amerykańskiego abstrakcjonisty Edwina Parkera, zapewne lepiej znanego pod nazwiskiem Cy Twombly. Z malarstwem Twombleya łączy Myrę zadawniony, silny i wciąż jak widać żywy związek. Wszystko zaczęło się, gdy po raz pierwszy obejrzała jego prace podczas retrospektywy w słynnej nowojorskiej MoMA. To wówczas uległa fascynacji procesem twórczym malarza i do dziś wspomina: "Czytałam, że kiedy Twombly był młodym artystą, jedną z rzeczy, które robił, aby się szkolić, było gaszenie wszystkich świateł w nocy i rysowanie w ciemności (…) Interesowało go bardziej to, jak się czuje, tworząc linię, niż to, jak ona wygląda, a to wydawało się trafną metaforą tego, jak ja gram na fortepianie. Dla mnie także bardzo liczy się gest i energia. Oczywiście jest w tym dźwięk, ale to prawie tak, jakby dźwięk był informacją, którą otrzymuję po impulsie do wykonania gestu".
Z Twombleya zaczerpnięta została także nazwa bandu, a konkretnie z cyklu rysunków Gaeta Set (for the Love of Fire & Water). Myra odwiedziła nawet Gaetę, małe nadmorskie miasteczko w środkowych Włoszech, gdzie Twombly stworzył "Z miłości do ognia i wody". "Byłam zahipnotyzowana obserwowaniem światła słonecznego na wodzie" - mówi. "Wydaje mi się, że właśnie to rysował, różne sposoby interakcji morza i słońca"
Choć bezwzględnie druga odsłona wodno-ognistego kwintetu Myry jest wprost kontynuacją idei podniesionych na płycie pierwszej, to w dzisiejszym kształcie wydaje mi się, że to co zaczęło się przed dwoma laty teraz uległo sublimacji. Aby ją sobie uświadomić zapewne konieczne będzie wnikliwe odnoszenie się do poprzedniego albumu, nie mniej mam nieodparte wrażenie, że tutaj, na Hear The Light Siging wszystko stało się bardziej szlachetne. Relacje pomiędzy każdą z muzyczek pogłębione, a wzajemne odniesienia w warstwie kolorystycznej ich gry nasycone z jednej strony jeszcze większą różnorodnością, z drugiej ujawniające także i silniejszą koherencję. Fascynujące jest słuchać jak każda z nich będąc odmienną osobowością muzyczną, jak dużą wagę przywiązują do patrzenia w tę samą muzyczną stronę. A pamiętać trzeba, że w gronie artystek znalazła sie gitarzystka tak charakterystyczna, że niemal stygmatyzuje znakomita większość projektów jakich jest częścia. Imponujące jest też także i to jak komfortową i szeroką przestrzeń zaoferowała koleżankom liderka bandu i kompozytorka całości muzyki. Podobno znakomita większość „Insertacji” składających się na płytę to tzw. pierwsze take’i. To wiele mówi o kunszcie i czytelności koncepcji Myry Melford, jak tez i zrozumieniu jej i zaangażowaniu twórczemu pozostałych uczestniczek sesji w cały proces ostatecznej kreacji muzyki.
Krótko rzecz ujmując, mamy świetną intrygującą jazzową płytę, zawierającą muzykę znakomicie zbalansowaną pomiędzy wolnością i rygorem, swobodą i dyscypliną, ciszą i kameralnością i hałaśliwą ekspresją, melodyką i abstrakcją, w wykonaniu której okazuje się można zachować jedność nie tracąc własnego głosu. Ciekawe czy takie wrażenia mieli uczestnicy sobotniego koncertu tego bandu podczas Jazz Jantar.
1.Insertion One, 2. Insertation Two, 2. Insertion Three A + B, 4. Insertion Four, 5. Insertion Five
- Aby wysyłać odpowiedzi, należy się zalogować.