Cécile McLorin Salvant - warto było czekać!

Autor: 
Kajetan Prochyra
Zdjęcie: 

Powiem szczerze: jazzowe śpiewanie nie szczególnie mnie interesuje. Z przyjemnością wracam do płyt Elli, Niny czy Billie, ale współczesnych wyrobów ello-podobnych mój organizm nie przyjmuje. Co z tego, że pani ładnie śpiewa skoro gdy nastawiam jej płytę, nawet u sąsiadów słychać, że „ta piosenka jest… pisana, śpiewana i nagrana dla pieniędzy”. I właściwie nie liczyłem na to, że ktoś będzie miał ochotę ożywić sztukę jazzowego śpiewania, oddając jej bezinteresownie własne serce. I wtedy pojawiła się Cecile McLorin Salvant.

Jest wyjątkowa. To widać, gdy patrzy się na nią, w jej śmiesznych okularach, kolorowych sukienkach, z plastikowym naszyjnikiem w kształcie kraba, który rusza szczypcami, gdy Cecile opowiada o swojej najnowszej płycie.

Ma 26 lat. Równie biegle co po angielsku mówi po francusku. Na południu Francji studiowała nauki polityczne, prawo i wokalistykę… barokową. Tam też usłyszał ją śpiewającą „Lullaby of Birdland” Jean Francois Bonnel: wykładowca jazzu w miejscowej akademii muzycznej. Tam, w Aix-en-Provence, zaczęła się jej jazzowa kariera - 6 tysięcy kilometrów od nowojorskiego Birdland i rodzinnego Miami. Pierwszą płytę nagrała wspólnie z Bonnelem w Paryżu. Rok później, w roku 2010, wróciła do USA by wziąć udział w konkursie im. Theloniousa Monka - najbardziej prestiżowym jazzowym konkursie na świecie. W jury zasiadali m.in. Herbie Hancock i Wayne Shorter. Wygrała. Jej druga płyta „WomanChild” została nominowana do Grammy, do wspólnego grania z Jazz At Lincoln Center Orchestra zaprosił ją Wynton Marsalis. Niedawno sama napisała dla JALC kilka piosenek. Dziwnym zrządzeniem losu młoda Cecile potrafiła po dość niebezpiecznej drodze kariery poruszać się w swoim tempie, z własną mapą i kompasem.

Gdy zerknąć na jej profil na którymś z portali społecznościowych, trudno domyślić się, że jego autorka śpiewa. To przede wszystkim kolekcje malowanych farbami obrazków - plastycznych notatek i wspomnień. To spod jej ręki wyszła także grafika zdobiąca okładkę płyty: twarz, która płacze i się śmieje. O tym też jest jej najnowsza, trzecia płyta: „For One to Love”, która trafiła do sklepów na początku września.

12 piosenek tworzą razem spektakl, który raz jest monodramem - z jej głosem i losem w głównej roli - by za chwilę stać się kolorową, świetlistą, kostiumową rewią. W tę podróż Cecile zabiera słuchacza pod opieką wyśmienitych instrumentalistów, na czele z Aaronem Diehlem - który za sprawą własnych projektów zasłużył na opinię jednego z najciekawszych pianistów swojego pokolenia.

Repertur Cecile ułożyła oczywiście sama. Tematem przewodnim albumu jest niespełniona, nieodwzajemniona miłość. 5 utworów to jej własne teksty i kompozycje - jak mówi: kartki z dziennika, których nie powinna nikomu pokazywać, ale jedynym sposobem by poradzić sobie z tymi historiami było wyśpiewanie ich ze sceny. „Niektóre z tych utworów to prawdziwe wyznania miłosne, co do których wiem, że nie sprawdziłyby się w prawdziwym, życiu - więc nagrałam je, by jednak wyrzucić je ze swego organizmu” - dodaje autorka.

Po cudze dzieła sięga w pełni świadomie. „Wives and Lovers” Burta Bacharacha skusiło ja, jako jedna z najbardziej seksistowskich piosenek jakie kiedykolwiek słyszała: poradnik jak powinna zachowywać się żona, by dobry mąż nie zechciał szukać szczęścia w ramionach koleżanki z biura. W teledysku towarzyszącemu piosence podziwiać możemy Saalima Thabita Muslima, znanego jako Storyboard P - tancerza, którego The New Yorker ochrchił “Basquiatem tańca ulicznego”. Wcześniej Storyboard P pracował m.in. z Jay’em Z czy Flying Lotusem.

Na płycie Cecile oddaje także hołd i głos kobietom, o które choć miały istotny wpływ na losy jazzu -dziś zdają się być wypchnięte z encyklopedii przez partnerujących im mężczyzn.  Tak jest w przypadku Blanche Calloway - wokalistki, kompozytorki i bandleaderki - starszej siostry legendarnego Caba Calloway’a - która muzyczną scenę zdobyła wcześniej niż on, jako pierwsza kobieta w historii,prowadząc orkiestrę złożoną z samych mężczyzn - czy Lil Hardin Armstrong - drugiej  żony Louisa Armstronga, a przede wszystkim pianistki, kompozytorki i współtwórczyni wielu przebojów Satchmo.
Na krążku pobrzmiewają także echa musicali, jak „The Trolley Song” znane w wykonaniu Judy Garland w filmie „Spotkamy się w St Louis”. „Something’s Coming” Leonarda Bernsteina z „West Side Story czy „Piosenka przyrodniej siostry” z „Kopciuszka” Rodgersa i Hammersteina.

Choć na płycie „For One To Love” powraca wciąż wątek miłości, która nie powinna się wydarzyć, lub która obróciła życie bohaterki w perzynę, co najmniej jedna miłość na tej płycie rozkwita: ta do muzyki. Cecile odnalazła swoją miłość w mgnieniu oka. Ale jazz na taką kobietę jak McLorin Salvant czekał od wielu, wielu lat. Jej śpiew jest pełen energii, uśmiechu talentu, ale przede wszystkim jakiejś wewnętrznej prawdy, która sprawia, że powstaje muzyka żywa, ważka i ważna. Warto było czekać, Mr. Jazz! Oj warto!

A nam pozostaje poczekać ledwie do 6go listopada. Wtedy właśnie Cecile McLorin Salvant po raz pierwszy wystąpi w Polsce. Stanie się to w gdańskim Klubie Żak w ramach Festiwalu Jazz Jantar.