Powiem szczerze: jazzowe śpiewanie nie szczególnie mnie interesuje. Z przyjemnością wracam do płyt Elli, Niny czy Billie, ale współczesnych wyrobów ello-podobnych mój organizm nie przyjmuje. Co z tego, że pani ładnie śpiewa skoro gdy nastawiam jej płytę, nawet u sąsiadów słychać, że „ta piosenka jest… pisana, śpiewana i nagrana dla pieniędzy”. I właściwie nie liczyłem na to, że ktoś będzie miał ochotę ożywić sztukę jazzowego śpiewania, oddając jej bezinteresownie własne serce. I wtedy pojawiła się Cecile McLorin Salvant.