Jazz Jantar: Dzień I - wolna miłość improwizacji

Autor: 
Piotr Rudnicki
Autor zdjęcia: 
Paweł Wyszomirski / TESTIGO.pl Copyright: www.wyszomirski.pl

Jazz Jantar to perła w koronie gdańskiego Żaka, toteż nic dziwnego, że organizacyjnie wszystko dopięto na ostatni guzik. Niewiele trójmiejskich klubów o podobnym profilu byłoby w stanie pomieścić wszystkich, którzy na koncert otwarcia festiwalu przybyli. Goście Żaka mogli liczyć nie tylko na kompleksową informację dotyczącą występujących artystów (festiwalowy folder przygotowano w tym roku z dużą starannością) ale także poczuć przyjazny klimat festiwalu dzięki wszechobecności nawiązujących do jego logotypu ciepłych żółto-pomarańczowych barw. Wnioskując po programie festiwalu, na ciepłą, a nawet gorącą atmosferę festiwalu będzie można liczyć aż do jego końca, nawet mimo tego, że otwierają go składy pochodzące ze stron niespecjalnie kojarzących się z wysoką temperaturą.

Z muzykami ze skandynawii nie ma żartów. Zawsze grają na pełnych obrotach i jeśli komuś wydawało się, że formacja Atomic będzie propozycją bardziej stonowaną, to szybko musiał zmienić zdanie. Natychmiast po wybrzmieniu tematu pierwszego utworu trębacz Magnus Broo zaserwował zebranym improwizowaną partię tak rzęsistą, że jasnym się stało, iż muzycy kwintetu nie mają zamiaru się powstrzymywać. Otwarta przestrzeń sytuacji koncertowej umożliwiła właściwe rozwinięcie tak charakterystycznej dla kompozycji zespołu elektryzującej energii.

Napięcie pomiędzy drobnym przymusem trzymania się zapisanych partii utworów a tendencjami improwizatorskimi poszczególnych muzyków (które zresztą w owych partiach są wyraźnie słyszalne) stanowi o sile Atomic. Ta siła, skumulowana wczoraj w Sali Suwnicowej klubu Żak była znakomicie wyczuwalna. Rasowe kompozycje autorstwa Fredrika Ljungkvista i Havarda Wiika, w większości pochodziły z ostatniego wydawnictwa zespołu, Here Comes Everybody. Obok fanfarowej "Panamy" usłyszeliśmy więc między innymi fenomenalnie wykonane "Milano", podczas którego zgranie zespołu osiągnęło chyba punkt szczytowy, a także "Unity Tocattę", która koncert zwieńczyła. Ekspresją improwizacji szafowali Ljungkvist (operujący klarnetem, saksofonem tenorowym i barytonowym), Wiik przy fortepianie oraz Broo, oszczędzając nieco kolegów z sekcji rytmicznej, których czekał jeszcze jeden, bardzo wymagający występ.

Nawet tacy wojownicy jak Paal Nilssen-Love i Ingebrigt Håker Flaten potrzebują zapasu sił, by nadążyć za Matsem Gustafssonem. W The Thing zdaje się obowiązywać zasada ograniczonej tolerancji dla wytrzymałości instrumentów, ale o ile Atomic zaskoczyli nieco nadspodziewaną siłą wyrazu tak nieujarzmione trio zadziałało dokładnie odwrotnie. Zwolennicy ostrej improwizacji i twardego tonu Gustafssona nie mogli co prawda narzekać - grupa otworzyła drugą cześć wieczoru zgoła intensywnie, a także uraczyła w finale bezpardonowym Vikingiem, lecz pomiędzymi kolejnymi eksplozjami i następującymi po nich lawinami dźwięku, „mięsożerni” The Thing zaproponowali swoisty medley utworów pochodzących z "The Cherry Thing".

Spomiędzy rozdzierających krzyków tenoru Matsa, mięsistego brzmienia bezlitośnie szarpanych strun kontrabasu Håkera Flatena oraz kanonady Paala Nilssena-Love’a wyzierać zaczął obraz zgoła liryczny. Czuć go było nie tylko za sprawą rzeczonych fragmentów Golden Heart czy ornette'owskiego What Reason Could I Give?, ale także później, zwłaszcza podczas bisu, gdy Gustafsson delikatnie poprowadził ostatni utwór w rejony pełne melancholii. Takie zamknięcie koncertu mogło zastanowić obecnych, ale dowiodło słów wypowiedzianych przez saksofonistę na pokoncertowym spotkaniu. Stwierdził on, że w muzyce The Thing nie ma przemocy – że tak naprawdę chodzi w niej o miłość. Zapewne tak właśnie jest, i to nie tylko we fragmentach balladowych. „Muzyka w ogóle jest delikatna i czuła”. Odkrycie tego faktu zależy wyłącznie od naszego podejścia. A to już – znów nawiązując do pokoncertowej rozmowy – kwestia polityczna.