Marcin Olak Poczytalny - Poszukajmy Gabriela
Dwa tygodnie temu na jednym z portali społecznościowym trafiłem na wpis rozgoryczonego artysty, który to artysta został był przez innego twórcę odsądzony od jazzowości. Sytuacja kuriozalna: obaj panowie są poważanymi muzykami, z całkiem poważnym dorobkiem. A tu nagle jeden z nich w jakimś wywiadzie mówi o drugim, że nie nazbyt jazzowy. Że może nawet improwizuje, ale to nie jest prawdziwy jazz. Co dziwniejsze - odsądzony od czci i jazu reaguje. Oburza się, smuci, domaga się sprostowania. Broni swej jazzowości jakby się bał, że pozbawiony tego przymiotu będzie mniejszy, gorszy, słabszy. Jakby to miało jakieś znaczenie.
Nie mam pojęcia co powodowało uczestnikami owej utarczki. Może obaj panowie całe życie marzyli o jazzie? Nie o muzyce w ogóle, nie o sztuce, ale o jazzie właśnie. I teraz widmo tego, że ktoś mógłby im odmówić prawa do określania się mianem jazzmana jest poważnym zagrożeniem dla wizerunku, samopoczucia - ba, nawet dla poczucia własnej wartości. Może dla nich jazz jest najwyższą formą sztuki, szczytem możliwości jej rozwoju? A zatem po „Love Supreme” nie wydarzyło i nie wydarzy się już nic wartego uwagi, a skoro tak, to trzeba grać jak najwierniej imitując oryginały z minionej epoki. Ale może jest i tak, że kanon jazzowy zapewnia znane i bezpieczne ramy, w których można czuć się pewnie. Forma i środki ekspresji są znane i dookreślone, a zatem muzykowi, który spełni powyższe kryteria nie grozi blamaż. Wystarczy zagrać adekwatnie i zgodnie z idiomem, żeby zyskać uznanie słuchaczy i krytyków. Co więcej, skoro nie trzeba zaprzątać sobie głowy zmianami jakościowymi - wobec zamkniętego idiomu te są przecież niemożliwe - to można się skupić na różnicach ilościowych. Można zagrać szybciej, sprawniej, głośniej - a to już jest mierzalne, a zatem można ustalić kto jest najlepszy, kto drugi a kto ostatni. Idiom zapewnia nie tylko poczucie bezpieczeństwa, ale także daje możliwość ustalenia hierarchii. A to jest miłe, wiadomo kto gdzie jest i do czego dąży. A poza idiomem można się pogubić, zapomnieć o kolejności, wyjść z szeregu. Albo, co gorsza, można zostać wyprzedzonym przez kogoś, kto bezczelnie poza szereg wylazł - a przecież powinien grzecznie stać w kolejce, i to za mną... I co wtedy?
Otóż wtedy pojawia się Brad Mehldau ze swoim albumem „Finding Gabriel”. Czy to jazz? Dla mnie tak, choć pewnie zdania będą tu podzielone. Moim zdaniem to jedna z najważniejszych współczesnych płyt jazzowych, bardzo poważny głos w dyskusji o tym, dokąd zmierza muzyka współczesna. Może wyznaczyć nowy kierunek. Ale przy okazji na pewno zburzy ustalone porządki, poprzewraca piramidy, zakłóci ład. I bardzo dobrze. Jeśli ktoś z państwa jeszcze nie posłuchał tego albumu, to proszę jak najszybciej to zrobić.
Myślę, że istotą sztuki jest rozwój, bunt, kwestionowanie zastanego porządku. Rozsadzanie ram. A Mehldau robi to w sposób elegancki, kunsztowny - ale i stanowczy. Słucham tej płyty już od kilku dni, właściwie bez przerwy. Nie mam ochoty na nic innego. Wsłuchuję się w zmieniające się faktury, rytmy, zachwycam się solem trąbki - Ambrose Akinmusire!
I cieszę się, że Brad Mehldau wyszedł z ram i poszedł szukać anioła.
- Aby wysyłać odpowiedzi, należy się zalogować.