Eagles Point
No to mamy kolejną supergrupę. Kiedy w jednym studiu znajdują się: Chris Potter, Brad Mehldau, John Patitucci i Brian Blade to możesz spodziewać się, że coś sie dzieje. Taki kwartet to rzadkie zjawisko kosmiczne, planetarna koniunkcja niemal niemożliwa do zaobserwowania, bo jak inaczej powiedzieć o zespole, którego członkowie to nie dość, że muzycy z samego gwiazdorskiego topu jazzowego, to jeszcze twórcy z ogromnymi i oryginalnymi własnymi osiągnięciami oraz przemożnym wpływie na dzisiejszy jazz, to jeszcze ludzie bardzo zajęci. Zsynchronizowanie ich grafików urasta do rangi zadania niebanalnego, w realizacji którego nie pomaga fakt, że o ile wiadomo, wszyscy się doskonale znają, wcajemnie cenią i zapewne też bardzo lubią.
Przedwięwzięcie wię mamy trudne, a jednak możliwe! Potencjalnie więc na horyzoncie zarysowała się możliwość powstania albumu, który wyrwie słuchaczy z butów. Jeśli przyjmiemy za słuszną, ogłoszną niegdyś przez Krzysztofa Herdzina w jednym z wywiadów tezę, że jazz to przede wszystkim muzyka kompetencji, to tutaj jest ich tyle, że naturalnie rodzi silne oczekiwanie, że potencjał zmieni się rychło w realną rzeczywistość, a słuchacze zostaną zalani erupcją wszelkiej jazzowej cudowności obezwładni nią legna na plecach ledwie dysząć z zachwytu. Tym bardziej, że band postanowił sięgnąć po kompozycje nowe i wszystkie pióra Chrisa Pottera, a więc takie, w których potencjalnie wolno wszystko, hipotetycznie jest miejsce dla każdego, nie bedzie kłpotliwych rygorów, jakie potrafi wyznaczać tradycja czy wykonawcza konwencja i które w końcu najlepiej zademonstrują co w wielkiej saksofonowej głowie lidera potrafi się zadziać. Tak, po takim składzie, Czterech Jeźdźców Jazzowej Apokalipsy można było też dodatkowo spodziewać się, że cokolwiek wpadnie mu wręce jego kosmicznie zespolona kreatywność zmieni w wielkie jazzowe złoto!
Dostajemy więc kwartet wielkich nazwisk, jeszcze większych oczekiwań, w repertuarze autorskim, na który składa się osiem kompozycji. Taki album nie może zostać niezauważony i staje się potencjalnie kandydatem do miana best of the best of the best. Tymczasem słuchanie tej płyty i za pierwszym razem, i za razem kolejnym jawi mi się niestety głównie jako kompletna strata czasu. Naczytałem się recenzentów co i raz podkreślających elgancję kompozycji i artyzm wykonawczy i podkusiło mnie nie wyrzucić tej płyty precz po pierwszym przesłuchaniu. Teraz żałuję, bo na co komu taka elegancja, skoro towarzyszy jej także boleśnie dojmująca nudna? Po co klęczące pianie na temat artyzmu rzemiosła skoro tak znakomici instrumentaliści są za przeproszeniem jak dupa od .... No nie, na tak dosadne określenie z tchórzostwa i szacunku dla czytających się nie odważę. Poprzestańmy więc, że stwierdzeniu, że instrumentalny kunszt w przypadku takich nazwisk to oczywista oczywistość i nie ma co podnosić go do jakiejkolwiek rangi.
Inni płytowi pisarze piszą, że to ważny akustyczny statement lidera. Fajowo, ale zwróćmy też uwagę, że treścią tego statementu jest także obrzydliwie konwencjonalne brzmieniowo i emocjonalnie granie, którego ni jak nie idzie zapamiętać. Wystarczy przypomnieć sobie pianistykę Mehldaua nie tylko na jego triowych płytach, dkurzyć pamięć o jakości i inwencji gry Patitucciego u Corei i wspólną z Bladem sekcyjną znakomitość muzykowania w kwartetcie Wayne'a Shortera albo siegąć po referencyjne w karierze Pottera płyty Unity Band Pata Metheny'ego czy wydany przez ECM jakiś czas temu album Sirens by dostrzec, że taki statement w porównaniu to propagandowa mowa trawa. Nic z tego za co każdego z nich indywidulanie pokochaliśmy nie przeniosło się na Eagle's Point. Wręcz aż prosi się używać zawartości tej płyty jako dowodu na to, jak opłakane skutki niesie sytuacja, w której kompetencje stają się najważnieszą miarą jakości i wartości muzyki jazzowej. Na samych kompetencjachna jedynie opakowane w złoto błoto, a podziwiani Jeźdźcy Jazzowej Apokalipsy zaczynają jawić się jak mirezne cienie samych siebie. Jak takich czterech felków z podwórka: Krzyniu, Bradek, Jasiu i Brajanek.
I tak jak album Keitha Jarreta - The Old Country, też przecież nie jakoś wyjątkowo powalający kreatywnością mogę rekomendować bez najmniejszego uczucia towarzyszącej żenady i bez ryzyka, że zrobi ludziom breję z mózgu tak przed orlim wyczynem Chrisa Pottera i wspólasów przestrzegać będę ile sił starczy. Wstyd, marności i hucpa. Wiem wiem, poniosło mnie srodze. Wiem, że całe to uniesienie psu na budę. Nakład CD i LP się sprzedał. Przeciez miliony much nie mogą się mylić.
Czterech jeźdźców apokalipsy jazzowej: Dziuniek, Pysio, Kłapouchy i Gapa
Dream Of Home; Cloud Message; Indigo Ildiko; Eagle’s Point; Aria For Anna; Other Plans; Malaga Moon; Horizon Dance.
- Aby wysyłać odpowiedzi, należy się zalogować.