Z planktonem nie ma żartów
W jednym z ostatnio publikowanych felietonie Marcin Olak narzekał, że nie ma tyle ile by chciał czasu na słuchanie ciekawej muzyki, która wpada mu ostatnio w ręce. Tęskni za tym, żeby poświęcić albumowi na przykład miesiąc. Nie wyjmować go z odtwarzacza i delektować się dźwiękami. Zapoznawać się z koncepcją twórczą, dać czas sobie i muzyce. I to jest w istocie dramat, bo może okazać się, że w takim biegu nazbyt spiesznym, coś umknie, coś pozostanie ukryte i ujmie tym samym radości obcowania z muzyką.
Spieszę jednak Marcinowi z zapewnieniem, że choć znalazł się w sytuacji niegodnej pozazdroszczenia, to jednak wcale nie jest to największy dramat człowieka cierpiącego na wieczny niedosyt dźwiękowych odkryć. Dramat taki rodzi się sądzę gdzie indziej. Otóż każdego dnia na rynek płytowy trafiają coraz to nowe nagrania. Muzycy wydają je w szacownych labelach, w małych wytwórniach, a zapewne jeszcze częściej w firmach, które sami powołali do życia. Niektórzy publikują muzykę w formie płyt CD, inni pozwalają sobie na edycje winylowe, a jeszcze inni poprzestają na premierach internetowych, których na rynku jest tak wiele, że można dostać uszo i oczopląsu. Niejako z konieczności tylko mały fragment oferty ma szansę na uwagę i nie ze złej woli, ale po prostu z uwarunkowań czasowych.
Recenzent, bądź ktokolwiek kto chciałby trzymać rękę na pulsie, zostaje postawiony przed niemożliwym. I nie żebym się użalał nad recenzencką bracią, bo ostatecznie nie ma ona nic innego do roboty jak tylko słuchać do upadłego, niemniej bywa, że naprawdę nie jest lekko. Najbardziej nielekko jest gdy na recenzencki warsztat trafiają płyty z wytwórni szanowanych, kultowych, nagradzanych wiekopomnych i powszechnie dostępnych. W ich przypadku nie można pozwolić sobie na nieuwagi cud. Nie można ponieważ to właśnie ich dzieła, mają wydatny udział w identyfikowaniu czegoś takiego jak puls jazzu, ale również i z uwagi na siłę promocji, w mniejszym lub większym stopniu, zasilą potem płytoteki fanów.
Zanurzamy się więc z pełną premedytacją w ich wydawniczych propozycjach i… bywa niestety bardzo często tak, że za ogromem oferty wcale nie idzie wielkość pokazywanej muzyki. Komunał powiecie? Oczywiście, że komunał, ale skoro taki to komunał to dlaczego tak wielu muzyków tak mocno prze żeby znaleźć w tych katalogach? Odpowiedź na to pytanie zostawmy, tym bardziej, że i tak pewnie nigdy nie dowiemy się jaka jest prawdziwa odpowiedź. Nie mniej co chwila widzimy, jak potężne i uznane labele zalewają nas płytami i zachęcają żebyśmy coś z nimi zrobili. Przodownikiem w tej materii można w jakiejś mierze uznać monachijskiego dobrodzieja Edition of Contemporary Music.
Wiadomo, z rąk pana Manfreda wyszła wielka liczba jazzowych wspaniałości, bez których żadna historia jazzu ani poważna kolekcja płytowa nie może się obejść. I do tej pory co i raz cieszymy się czy to nowym albumem Keitha Jarretta, Vijaya Iyera, Craiga Taborna, Tima Berne’a, czy cudeńkiem od pana Stańki i innych muzyków z Polski, którym udało się zaczepić na dworze nad Izerą. Tymczasem pomiędzy nimi dostajemy sporo muzyki od nieco mniej znanych twórców. I co? I zachodzimy w głowę co sprawiło, że wielki architekt zdecydował się poświęcić swoją uwagę, czas i pieniądze aby waśnie to ich albumy objawić światu.
W ostatnich miesiącach takich płyt było nie mało. Nowe nagrania dostarczyli choćby Kit Downes, Shiyna Fukumori, Mathias Eick oraz muzycy o znacznie bardziej uznanych nazwiskach, jak Arild Andersen, Norma WInstone, Andy Sheppard, Jakob Bro, czy Django Bates, Stefano Battaglia albo Avishai Cohen i tu dopiero jest kłopot recenzencki. Kronikarsko rzecz ujmując nie można ich nie odnotować, ale przyznam szczerze, że ni jak też nie sposób zapamiętać, choćby na tyle, żeby chcieć do nich wrócić za jakiś czas. Odkładam sobie te płyty, które z miesiąca na miesiąc coraz lepiej wpisują mi się w kategorię „jazzowy plankton” Oczywiście plankton w morskiej ekosferze to sprawa arcyważna. Żywi się nim niezliczona ilość organizmów, nawet te największe bez niego nie pożyją ani chwili. Nie może go zatem zabraknąć i to racja. A jednak w rzeczywistości płytowej ich obecność kłuje w oczy bardzo i stanowi poważny dysonans w kontekście tych nieplanktonowych pozycji.
Jeśli koniecznie potrzeba w tej chwili nazwisk, to szczególny niesmak pozostawiły albumy wspomnianych wcześniej młodych twórców. Dla niektórych to debiut w ECM zatem i radość wielka z szansy wstąpienia na dłużej w szeregi szacownej rodziny. Ale z czego tu się cieszyć? Z tego, że udało się udowodnić, że są z twarzy podobni do nikogo? Że znaleźli wydawcę dla muzyki nie pozostawiającej raczej żadnych, ani dobrych, ani złych wspomnień? Że po wielu staraniach i niekończącym się oczekiwaniu na decyzję wydania płyty, przynieśli muzykę brzmiącą jak tysiące innych muzyk? Ciekawy jestem czy z takimi propozycjami artystycznymi tyle, że podrasowanymi logotypem eicherowskim, stali się ciekawszymi artystami, a ich muzyka bardziej pobudzająca wyobraźnię? Nie sądzę. A może dzięki temu częściej grają koncerty, zapraszani są na większe festiwale? Też jakoś tego za bardzo nie widać.
Ale nie miejmy złudzeń. Ten problem wcale nie dotyczy wyłącznie słynnej ECM i artystów z ich stajni. W takim samym sosie obawiam się pływają podopieczni innego monachijskiego gracza, ACT Music, mogący z roku na rok pochwalić się znacznie ciekawszym dossier promocyjnym niż artystycznym. Podobnie dzieje się niestety z OKeH Records i w mniejszej w Edition Records. Na takie pole wkraczać zaczęła jakiś czas temu słynna Motema Records. Listę można by ciągnąć dalej.
Jest więc, obawiam się, druga strona medalu „słuchaczej niedoli”, Marcinie. Można nie tylko nie mieć wystarczająco dużo czasu dla muzyki, z którą się chce jak najdłużej obcować, ale także z zawodowej konieczności tracić cenny czas dla muzyki, która tak naprawdę wcale mogłaby nie powstać. I tak źle i tak niedobrze, ale mimo to nie zamieniłbym swojego zajęcia za żadne skarby inne.
- Aby wysyłać odpowiedzi, należy się zalogować.