A Love Supreme: Live In Seatle
Od kiedy pierwszy raz usłyszałem A Love Supreme, a było to bardzo dawno temu, zacząłem zastanawiać się jak ten olśniewający materiał muzyczny brzmiał na żywo. Co czuli słuchacze poddani potędze Coltrane’owskiego brzmienia? Jak zniewalające wrażenie musiała robić muzyka zamknięta w A Love Supreme, Acknowledgement, Resolution i Psalm? Jak z bliska działała moc surowej, hymnicznej, natchnionej narracji twórcy, dla którego ta płyta stała się wielką deklaracją, fundamentalnym manifestem i swoistym opus magnum?
Ciągle się zastanawiam nad tym, choć dzisiaj mając w rękach podpowiedź w postaci albumu A Love Supreme: Live In Seatle jest mi jakby trochę łatwiej. Z tej podpowiedzi jednak nie szczególnie wiele wynika. Ledwie tylko tyle, że potęgę Coltrane’owskiego kwartetu dalej mogę sobie jedynie wyobrażać. Bo cokolwiek o nim powiedzieć, to jednak trzeba uświadomić sobie, że jest to znakomicie zachowane, ale wciąż pod względem technicznym amatorskie nagranie.
Owszem teraz wiem jeszcze lepiej, że w Seatle, a wcześniej w Antibes rygor studyjnej wersji bywał znacznie zluzowany, że muzycy pozwalali sobie na więcej, szybciej, odważniej, z większym rozmachem. A pamiętać trzeba, że nie zdarzało się nazbyt często aby wielki Trane wykonywał całą suitę na żywo.
W przypadku A Love Supreme sprawdza się powiedzenie: less is more. Tym bardziej zasadne, że kiedy Coltrane komponował swoje dzieło w pracowni na piętrze domu, był jak w transie twórczym i wyszedł po kilku dniach niemal całkowitego zamknięcia z gotowcem, zaplanowanym od A do Z, zupełnie jakby nie zakładał, że można do niego cokolwiek dodać, coś ulepszyć w procesie wykonania.
Nie żebym w jakimkolwiek stopniu narzekał na to, co zawarte jest na płycie z Seatle. Absolutnie! Słucham jej w domu, podczas spacerów z pomocą telefonu i jest mi dobrze. Taka rozciągnięta w czasie przyjemność, w której Jimmy Garrisona jest znacznie więcej, gdzie Elvin Jones dostaje jeszcze większych skrzydeł, a McCoy Tyner nie szczędzi akordowych kawalkad. Pomiędzy kolejnymi kompozycjami suity mamy interludia, którymi muzycy niejako zapowiadają główne punkty kompozycji. A potem zespół frunie wysoko nad codziennością jazzowych lat 60.
Wszystko to jednak już wiedzieliśmy od dawna, nawet pomimo tego, że skład w Seatle był rozszerzony o Carlosa Warda i Donalda Garretta. Także i to, że Coltrane w studio to trochę inny Coltrane niż na deskach klubów. Ale co tu kryć, choć jest ciekawie i choć po stokroć warto zatapiać się w A Love Supreme ze Seatle, choć jest więcej dźwięków i znacznie bardziej są rozwichrzone niż studiu to jednak siła wyrazu tamtej wersji jest tak wielka, że nawet takie koncertowe jego wersje nie wnoszą wiele nowych informacji. Oczywiście jako nagranie archiwalne pewnie będzie to kandydatka do płyty roku. Jako wydawnictwo fanowskie raczej na pewno zyska status mega wydarzenia. I zapewne zasili trochę skarbiec Impulse!
Part 1 Acknowledgement; Interlude 1; Part 2 Resolution; Interlude 2; Part 3 Pursuance; Interlude 3; Interlude 4; Part 4 Psalm.
- Aby wysyłać odpowiedzi, należy się zalogować.