The Loud Minority
Nie wiem czy Frank Foster podczas nagrywania własnej kompozycji „The Loud Minority” na płytę Donalda Byrda „Kofi” (znakomitej zresztą!) miał już w głowie pomysł na swój zespół. Może iskrą do jego założonia było to, że sesje na „Kofi”, w tym jego autorski utwór, zostały na 25 lat wrzucone do archiwum Blue Note’u? Muzyka z lat 1969-1970 ukazała się bowiem dopiero w roku 1995! A idąc jeszcze głębiej – może autorski album „The Loud Minority” to kamień rzucony w świat muzycznej branży, która zakopała jazzowy klejnot? Jest w tym sens, zwłaszcza że album ukazuje się na znanym z awangardowej muzyki labelu BYG Actuel. Jest i ironia, bo materiał również przeleżakował, by po nagraniu w 1972 roku trafić na półki w dwa lata później.
Podniosły szum perkusjonaliów i jednostajne dudnienie basu, tworzące intensywne tło pod grobową grę instrumentów dętych, to niezła zmyłka! Poważne intro szykuje nas co prawda na rzeczy ważne, ale te nie przychodzą w formie drastycznie free-jazzowej solówki. Wręcz przeciwnie. Po dwóch minutach muzyka zupełnie gaśnie, rozpoczyna się prawdziwie teatralna inwokacja, w której mistrzem ceremonii jest młodziutka Dee Dee Bridgewater, a reszta muzyków pełni rolę chóru (albo uczestników ulicznego wiecu), powtarzając kluczowe słowa. Podczas niekrótkiej przemowy ogłoszony zostaje swoisty manifest, z którego dowiadujemy się, że Głośna Mniejszość ma zamiar przynosić zmiany, proklamować wolność i prowadzić istną wojnę z ogólnie rozumianym złem.
Gdy płyną pierwsze wlaściwe fragmenty tytułowego utworu, wiadomo, że poprzedni monolog nie był żadnym stroszeniem piór. Składający się z kilkunastu osób zespół niby gra funkujący modern-jazz, jakiego było wówczas niemało (a w jego nagrywaniu brylował wówczas wymieniony na początku Byrd, który niestety szybko poszedł w stronę dyskotekowych uproszczeń), ale jeśli uważnie się wsłuchać, jest jasne, że to muzyka co najmniej o poziom wyższa. Gęsto przeplatające, uzupełniające się partie instrumentalne wypadają znakomicie. W jednym momencie słyszymy absolutną pełnię brzmienia, innym razem któreś z kluczowych instrumentów się wyłączają. To nie jest jednostajny rhythm’n’blues, a fajna, żywa mozaika.
A co z solówkami? Tych oczywiście nie brakuje – i jest komu grać. Kenny Rogers, Jan Hammer, Cecil Bridgewater, do tego Elvin Jones, Airto Moreira, Gene Perla i Stanley Clarke w sekcji rytmicznej oraz paru niezłych mniej znanych muzyków, jak świetnie sobie radzący Earl Dunbar na gitarze. I tak pomiędzy improwizacjami, zmyślnymi zmianami i big-bandowymi wstawkami muzyka ślicznie płynie. Jakby kogoś nie przekonała, zachęci do tego sama Dee Dee, która w końcowych słowach mówi „Can you dig it brother? I mean, really – check it out!” (czy tylko ja widzę tu slang rodem z hip-hopowych klimatów?).
Manifesty manifestami, ale to jedyny utwór z przemowami. Dalej jest czysta muzyka. „Requiem for Dusty” ponownie próbuje nas wpuścić w maliny nokturnowymi motywami, które po dwóch minutach (niczym nowoorleańskie wesele) przeradzają się w już do bólu typowy, rytmiczny jazz, ale ponownie błyszczy Earl Dunbar, a świetne solówki kontynuują Bridgewater i Foster. Dla mnie numerem jeden jest jednak „J.P.’s Thing”, prawie 12-minutowy kolos wypełniony najlepszym, improwizowanym graniem, dobrze dobranym do tej rytmicznej, dynamicznej kompozycji (kojarzącej się, swoją drogą, z „Live at the Lighthouse” Granta Greena).
1. The Loud Minority 2. Requiem for Dusty 3. J.P.’s Thing 4. E.W. – Beautiful People
- Aby wysyłać odpowiedzi, należy się zalogować.