Elvin Jones - Music is all about love

Autor: 
Marta Jundziłł
Zdjęcie: 
Autor zdjęcia: 
mat. promocyjne

„Jest go mniej, a zarazem więcej” - tak o Elvinie Jonesie, w jednym z wywiadów powiedział John McLaughlin. Trudno nie przyznać mu racji. Elvin Jones balansował na granicy symetrycznego rytmu; grał wokół podstawowego pulsu, bardziej skupiając się na wartościach wokół beatu. W ten sposób wyrobił swój niepowtarzalny styl: nikt nie potrafił swingować w ten sposób. Zmarł w 2004 roku, z powodu niewydolności serca. Dziś, ten wielki perkusista obchodziłby swoje 92. urodziny.

Tego artysty nie trzeba nikomu przedstawiać. Grał z Charlesem Mingusem, Budem Powellem, Milesem Davisem, a później z samym Waynem Shorterem. Tworzył trzon wielkiego kwartetu Johna Coltrane’a, nagrywając z nim jeden z najbardziej popularnych albumów w historii jazzu - My Favorite Things. Elvin Jones bez dwóch zdań zasłynął jako wielki, stylowy sideman. Z czasem, zaczął tworzyć własne formacje, którym pomimo swojej niszczącej choroby, z pełnym zaangażowaniem poświęcał się do końca życia. Mawiał  - „Music is all about love” - w życiu wyraźnie kierował się tą maksymą.

Urodził się jako 10. dziecko państwa Jones. Był trzecim synem, który wkroczył na ścieżkę zawodowego muzyka (Hank Jones - pianista, Thad Jones - trębacz). Pod koniec lat 40. XX wieku służył w amerykańskiej armii, skąd po trzech latach został zwolniony. Wówczas to, nie mając mieszkania, zawodu, wykształcenia i środków do życia, pożyczył od rodzeństwa pieniądze na swój pierwszy zestaw perkusyjny. Od tego momentu w życiu Elvina Jonesa, tylko miłość mogła konkurować z  jazzem.  Wśród kobiet zawsze cieszył się olbrzymim powodzeniem, ale dopiero jego druga żona - japonka, Keiko Jones- obudziła w nim pokłady przywiązania i długotrwałej miłości. Keiko dla Elvina Jonesa była nie tylko egzotyczną kochanką, ale co ważniejsze - kompozytorką i aranżerką dla jego muzyki. Do ostatnich chwil wycieńczającej choroby, wspierała i dopingowała muzyczne zaangażowanie wielkiego perkusisty.  Była przy nim zawsze, na dobre i na złe: W złotych latach 70. jeździła z nim w radosne trasy koncertowe, pełne używek i szaleńczej miłości. W roku 2004, podczas jego ostatniego koncertu (wraz z zespołem Jazz Machine),  to ona tłumaczyła się publiczności z niedołężnej gry schorowanego Elvina. Ten majowy występ przeszedł do historii jazzu jako bardzo kontrowersyjne wydarzenie. Elvin Jones grał podłączony do respiratora, robiąc często przerwy, nawet w trakcie utworu… Z jednej strony był to obraz wzruszający: pojedynek z chorobą, zdeterminowanego, zakochanego w jazzie muzyka. Z drugiej zaś -  żałosny portret, bezradnego starca, usiłującego dogonić kontrabasitę.

Najlepsze lata Elvina Jonesa to według mnie te, spędzone obok Johna Coltrane’a. Podziwiam go za konsekwencję z jaką grał w swoim stylu: czytelny puls, pomimo grania „na około” beatu, zezwolenie na improwizację, ale nigdy na rytmiczną frywolność. Gdy Coltrane zaczął skupiać się na nowych muzycznych rozwiązaniach, Elvin Jones z godnością odszedł z zespołu. Następnym etapem w jego karierze było wcielanie się w rolę lidera. Zakładał kilka składów, spośród których zdecydowanie najważniejszym jest The Elvin Jones Jazz Machine. Powstała pod koniec lat 70. XX wieku, formacja ze zmieniającym się składem koncertowała aż do śmierci Elvina. Ale długa działalność nie była największą zaletą Jazz Machine. Zespół ten, to nie tylko fanaberia perkusisty, który chciał poczuć się frontmanem. To przede wszystkim formacja, dzięki której ścieżki kariery otworzyły się przed Delfeayo Marsalisem, Davem Liebmanem, czy Stevem Grossmanem.

Elvin Jones to jeden z największych perkusistów 20. wieku. Nie wiadomo, czy to zasługa oddanej żony, wielkich jazzmanów z którymi przyszło mu współpracować, a może po prostu talentu. Pewne jest jednak, że jego podejście do uprawiania swingu okazało się ponadczasowe, a on sam nieśmiertelny. Rest In Peace, Master!