2nd Line Smith
Jest muzyka jazzowa dzięki której przeżywać będziemy mistyczne uniesienia, jest także, która zaspokoi intelektualne potrzeby albo będzie dla nich wyzwaniem. Jest taka, która otwiera przez nami nie znane krainy dźwięków, współbrzmień i taka, której poziomem wykonawczym zachwycimy się tak bardzo, że nawet fakt nieodkrycia nowego terytorium będziemy nie będzie miał większego znaczenia. Jazz fajny jest. Jest jazz do windy, kolacji przy świecach i jest jazz, który służy przede wszystkim zabawie, nie ma pretensji do sztuki przesadnie wydumanej, jest melodyjny, uszyty z na bluesowej solidnej podszewce.
I właśnie taki jazz przeniósł na swojej najnowszej płycie Craig Handy. Pamiętacie kto to taki? Niektórzy pewnie tak. W latach 90. zaliczany do grona młodych lwów amerykańskiego jazzu. Grywał ze wszystkimi niemal. Z Mingus Big Band, z Elvinem Jonesm, Artem Blakeyem, Joe Hendersonem, Wyntonem Marsalisem i Betty Carter, że wymienię tylko niektórych. Nie zrobił kariery takiej jak Joshua Redman ani Nicholas Payton, ale przydarzyło mu się grywać w bardzo słynnym programie telewizyjnym Billa Cosby’ego. Miał też epizod filmowy, kto wie czy właśnie nie dzięki niemu posłuchało i obejrzało go najwięcej ludzi. Ale to nic dziwnego kiedy odtwarza się rolę Colemana Hawkinsa w tak słynnym filmie jak „Kansas City” Roberta Altmana i za ekranowego rywala ma się Redmana wcielającego się w rolę Lestera Younga. Film może nie jest arcydziełem, ale jest zbudowany z jazzu, ze słynnych i morderczych jazzowych bitew i rozgrywa się prawie cały na scenie klubowej.
Piszę o tym w kontekście najnowszej płyty Craiga Handy’ego, bo ilekroć jej słucham, mam wrażenie, że muzyka na niej pomieszczona zagrana została po to aby przywrócić pamięć o jazzie jako cudownej rozrywce i, że estetyką powraca do tego, czego nasłuchaliśmy się z okazji Kansas City. Bo przecież nie do czasów Lestera Younga, Colemana Hawkinsa i Bena Webstera. Tamte czasy nie wrócą. Ale może chociaż wrócą na chwilkę czasy kiedy na jazzowych scenach muzyka toczy się przy dźwiękach organów Hammonda B3, do czasó1)kiedy żył i był w pełnej twórczej aktywności Jimmy Smith.
I chyba powracają. Skłamał bym gdybym powiedział, że nie słucha się tego grania z prawdziwą przyjemnością. Byłym niesprawiedliwy, nie zwróciwszy uwagi, na soczyste, rasowe brzmienie sekcji rytmicznej Kyle Kohler – organy Hammonda, Jason Marsalis na zmianę z Herlinem Reilym i Ali Jacksonem – perkusja, wzbogaconej o partie grane na sousaphonie przez Clarka Gaytona czy funkowe pulsujące riffy gitarzysty Matta Chertkoffa. Albo na gości delikatnie wspierających Handy’ego w tej retro podróży: Wyntona Marsalisa, Dee Dee Bridgewater czy Clarence’a Spady.
To niemal taneczna płyta, tak bardzo amerykańsko jazzowa, że bardziej się nie da, i tak zawodowo zagrana, jak to tylko za oceanem potrafią. Słuchając jej zapewne nie przeżyjemy wielkich filozoficznych uniesień, ale nie wyobrażam sobie, żeby uznać czas z nią spędzony za zmarnowany.
1. Minor Chant, 2. On the Sunny Side of the Street, 3. Organ Grinder's Swing, 4. I Almost Lost My Mind, 5. High Heel Sneakers, 6. Ready 'n' Able, 7. O.G.D. aka Road Song, 8. Mojo Workin', 9. Mellow Mood, 10. I'll Close My Eyes
- Aby wysyłać odpowiedzi, należy się zalogować.