My Favorite Things
31 lipca urodził się Ahmet Ertegun. Fakt ten okazał się dla jazzu bardzo ważny, ponieważ pod okiem Ahmeta i jego brata Nesuhi’ego i ich oficyny wydawniczej Atlantic Records ukazywać zaczynały się płyty, które wkrótce miały zmieć oblicze gatunku. Gdyby chcieć opisać wszystkie wspaniałe płyty, jakie bracia Ertegunowie wyprodukowali www.jazzarium.pl musiałby zmieć się w miejsce Atlanticowskiego kultu. Ale i tak na jakiś czas się w takowe zmieni. Do końca miesiąca bowiem w cyklu „płyta dnia” regularnie przypominać będziemy kilka szczególnie wyjątkowych pereł z katalogu tej niezwykłej firmy. I oto na początek „My Favorite Things” Johna Coltrane’a przypomni Piotr Jagielski.
W ramach zadośćuczynienia za wspólne granie, mimo poważnych separatystycznych ambicji Coltrane'a by założyć własny zespół i uniezależnienie się od marki Milesa Davisa, trębacz kupił w marcu 1960 roku w Paryżu, saksofon sopranowy i podarował go Coltrane'owi. Za stosunkowo niewielką cenę świat jazzu i Johna Coltrane'a został wywrócony do góry nogami. Na efekty nie trzeba było długo czekać, ponieważ już rok później genialny saksofonista nagrał w studiach wytwórni Atlantic jeden ze swoich najsłynniejszych albumów „My Favorite Things”.
Po odejściu z grupy Davisa wraz z zakończeniem europejskiej trasy, saksofonista zorganizował swoich własnych ludzi – pianistę McCoya Tynera, perkusistę Elvina Jonesa i kontrabasistę Steve'a Davisa i wyszedł na własne. Materiał różnił się zdecydowanie od zawartości poprzednich płyt; składał się głównie z interpretacji popularnych utworów mainstreamowych, nie zawierając żadnej kompozycji Coltrane'a, co było pewnego rodzaju niezwykłością. W dodatku, porównując z poprzednimi pracami dla Atlantic („Giant Steps”, „Coltrane Jazz”) zmienił się diametralnie nastrój muzyczny. Coltrane odchodził od bardziej bopowego brzmienia na rzecz, coraz powszechniejszego, jazzu modalnego.
Utwór tytułowy, znany dotychczas z repertuaru duetu Rodgers & Hammerstein, zamienił się w mantrę. Podczas gdy Davis i Jones monotonnie powtarzali rytm walca i przejścia, Tyner i Coltrane folgowali sobie, ozdabiając kompozycję długimi, hipnotyzującymi improwizacjami, poszerzając horyzont, szukając nowych rozwiązań i badając granice modalnego grania. Już w tamtym okresie daje się dostrzec wpływy muzyki i filozofii indyjskiej, których rozkwit miał przypaść na rok 1964 i jego wielkie dzieło „A Love Supreme”.
Kolejne piosenki, jak standard „Everytime We Say Goodbye” Cole'a Portera czy Gershwinowski „Summertime”, przynoszą spokojny, liryczny nastrój. Jednocześnie, pomimo obfitych popisów w szczególności saksofonisty i pianisty, nie da się odczuć żadnej przesady czy przytłoczenia, muzycy nie gubią się w tej wyzywającej przestrzeni wolności ekspresji, a zespół brzmi jak zespół, a nie jak zaledwie akompaniament dla popisów Coltrane'a. Każdy z utworów na tej płycie jest perełką i wartością samą w sobie.
Album „My Favorite Things” okazał się przede wszystkim ogromnym sukcesem komercyjnym otwierając Coltrane'a na szeroką publiczność a nie jedynie bywalców jazzowych klubów.
Niesamowite, że nagranie tej płyty zajęło muzykom zaledwie trzy dni, a materiału zebrało się tak wiele, że wystarczyło na dwie inne, wydane przez Atlantic rok wcześniej „Coltrane Sound” i „Coltrane Plays the Blues”. Nagrania te razem tworzą niezwykły dokument transformacji muzycznej i intelektualnej wielkiego muzyka i dlatego zachęcam do słuchania ich w takiej właśnie triadzie.
1. My Favorite Things, 2. Every Time We Say Goodbye, 3. Summertime, 4. But not For Me
- Aby wysyłać odpowiedzi, należy się zalogować.