Jest ryzyko, jest zabawa - rozmowa z Marcusem Millerem
Marcus MIller jeden z nielicznych jazzmanów, za którym fani potrafią podróżować niemal jak gruppies za gwiazdami rocka. Namaszczony przez MIlesa, wirtuoz gitary basowej, multiinstrumentalista i rasowy showman dziś obchodzi 56 urodziny.
Przez ponad piętnaście lat byłeś jednym z najbardziej rozchwytywanych muzyków sesyjnych, miałeś okazję podpatrywać największe legendy jazzu. Teraz role się odwróciły i sam nagle stałeś się ‘mistrzem’ do którego po rady udają się młodzi adepci. Twój zespół składa się z młodych muzyków a średnia wieku oscyluje wokół 20 lat. Jak czujesz się na drugim końcu liny?
Marcus Miller: Granie z tymi młodymi ludźmi jest dla mnie bardzo inspirujące. Są niezwykle utalentowani. Sprawiają, że nie czuję się zbyt staro i czasami zapominam, że podpatrują mnie i studiują. Czasem słyszę jak powtarzają coś, czego nauczyli się ode mnie. Nawet rzeczy nie związane z muzyką! Cieszę się, ponieważ to znaczy, że zwracają uwagę na to, co do nich mówię. Więc staram się dawać dobry przykład. To zabawne – gdy opowiadam jakąś historię o Milesie albo Dizzym Gillespiem, widzę jak robią im się wielkie oczy; pochłaniają te historie.
Zrobiłeś sobie małą przerwę między albumami. Musieliśmy troszkę poczekać na twoją nową płytę. Potrzebowałeś czasu, żeby ograć młody zespół?
To ja potrzebowałem czasu, nie oni. Jakieś cztery lata temu, postanowiłem, że chciałbym spróbować czegoś innego; pójść w nieco innym kierunku. Więc stawiałem się w różnych dziwnych, nietypowych dla mnie, sytuacjach – nagrałem „A Night in Monte Carlo” z Monaco Philharmonic Orcherstra, płytę „Thunder” ze Stanleyem Clarkiem i Victorem Wootenem, „Tutu Revisited”, gdzie wróciłem do kompozycji, które napisałem dla Milesa. Pracowałem też z Herbiem Hancockiem i Waynem Shorterem zeszłego lata – zagraliśmy „Tribute To Miles” by uczcić dwudziestą rocznicę jego śmierci. Te wszystkie projekty dały mi siłę i inspirację do pracy nad nowym albumem, „Renaissance”. Naprawdę mam wrażenie, że na tej płycie słychać jak zmieniła się moja perspektywa i sposób widzenia muzyki.
Grałeś z niesamowitą ilością różnorodnych artystów reprezentujących bardzo odmienne style. Z jednej strony Davis i Shorter, z drugiej Michael Jackson i Mariah Carey; od jazzu przez funk po Rn’B. Masz swoich faworytów?
Uwielbiam wszystkie rodzaje muzyki. Nie dokonuję rozróżnień między nimi. Może dlatego, że wychowując się w Nowym Jorku byłem wystawiony od dziecka na tak wiele rodzajów muzyki. Moja osobista playlista również jest bardzo różnorodna: Miles i Coltrane z lat 50., D'Angelo, Mos Def, J Dilla, Djavan, Aretha, Paul Chambers, Luther Vandross, Brand X, Sly and the Family Stone, Radiohead, James Brown, Earth Wind and Fire, Outcast...
Jak bardzo musisz dostosowywać się do artysty z którym współpracujesz? Jak wiele zmieniasz w swojej grze gdy występujesz z muzykami spoza jazzowego środowiska?
Czasami muszę się troszkę hamować się gdy gram z nie-jazzowym muzykiem. Po to, żebym grał wyłącznie to, co jest absolutnie niezbędne by muzyka brzmiała dobrze. To nie jest wcale łatwe. Widziałem już mnóstwo jazzowych muzyków, którzy znajdując się w nie-jazzowych sytuacjach, kompletnie tracili głowę. Nie mogli zdecydować, co grać! Tak się dzieje na przykład w przypadku reggae. Jako basista, musisz znaleźć odpowiednią linię do zagrania, ponieważ będziesz musiał ją grać przez cały utwór. Musi być więc idealna, bo nie wolno ci jej potem zmienić. Jeśli ją zmienisz, zburzysz nastrój i cała kompozycja się rozleci.
Branford Marsalis powiedział, że nie dostrzega w popkulturze niczego szczególnie dobrego. On grał ze Stingiem, ty z Eltonem Johnem i Michaelem Jacksonem. Jakie jest twoje zdanie? Widzisz w popie coś ciekawego?
Aretha Franklin, Luther Vandross, Stevie Wonder, Sly and the Family Stone, Prince, Sting, D'Angelo, Massive Attack, Whitney Houston, Mos-Def, Q-Tip – oni wszyscy byli dla mnie wielką inspiracją i pozostaję im dozgonnie wdzięczny. Tak jak w każdym rodzaju muzyki – jest dobry pop i jest zły pop. Ponieważ znacznie łatwiej jest zostać artystą popowym niż jazzowym, w świecie popu jest znacznie więcej oszustów i marnych muzyków niż w innych, gdzie o „kartę wstępu” znacznie trudniej. Choć z drugiej strony, jest całe mnóstwo jazzmanów, którzy opanowali technikę i zdali swoje egzaminy na piątkę, a i tak nie potrafią zagrać niczego ciekawego.
Choć wychowywałeś się w muzycznej rodzinie, sporo czasu zajęło ci zainteresowanie się jazzem. Opowiadałeś, że dopiero kolega ze szkoły otworzył ci oczy na tę muzykę. Mówiłeś: „To optymalna muzyka do grania”. Czy po ogrywaniu się właściwie w każdym stylu, nadal tak uważasz?
Uważam, że do muzyki jazzowej jest najbardziej wymagający „egzamin wstępny”. Jazz wymaga od muzyka bardzo wiele. Musi mieć nienaganną technikę, wyraziste brzmienia, znakomite wyczucie czasu i jeszcze szeroką wiedzę z dziedziny historii. Musi również mieć pomysł na przyszłość, umieć improwizować na wysokim poziomie, co oznacza, że wymaga się od niego, by wiedział co zagrać i jak to zagrać. Musi podejmować właściwe decyzje w mgnieniu oka.
Czy gra z wielkimi muzykami dawała ci pewność, że twoje kompozycje są wartościowe, skoro oni je akceptują? Czy dziś jesteś pewny swoich wyborów?
Jako młody muzyk nabrałem ogromnej pewności siebie. Dostawałem „zielone światło” od Milesa, McCoya Tynera czy George’a Bensona. To buduje. Mimo to, zawsze pozostaje uczucie niepewności. Staram się ciągle rozwijać i próbować nowych rzeczy, więc stale podejmuje ryzyko. Nie mam pewności, co do efektu. Próbuję grać rzeczy, których wcześniej nikt nie grał – czasami wychodzi, czasami nie. Ale sam proces szukania sprawia mi ogromną przyjemność. Uczy pokory i cierpliwości.
Jak wielką rolę w jazzie odgrywa ryzyko?
Ogromną, jeśli jest się pewnym typem muzyka. Są muzycy, którzy grają w starym stylu, jak z lat 50. czy 60. W takim wypadku, całe ryzyko zostało już podjęte przez ojców-założycieli. Oni nie mogli być pewno reakcji publiczności na ich nowatorskie idee. Dziś, muzycy grający w takim stylu, raczej świętują ryzyko, podjęte niegdyś, niż sami ryzykują. To coraz bardziej przypomina muzykę klasyczną. Nadal jest obecny pewien element ryzyka, jednak to zupełnie inny rodzaj podejmowania wyzwań niż to, co robił Miles czy co robią Herbie i Wayne. Oni stale wystawiają siebie i swoich słuchaczy na nowe doświadczenia.
Miałeś jakiś mistrzów basowych, którzy cię inspirowali? Twoja gra nie przypomina Paula Chambersa czy Charlesa Mingusa.
Oni obaj byli dla mnie bardzo ważni, wiele mi dali. Inspirował mnie ich dobór nut i sposób w jaki decydowali o brzmieniu całego zespołu. W przypadku Mingusa wszystko spoczywało na jego barkach. Potrafię zagrać tak jak oni, ale zdecydowanie wolałem przejąć od nich pewne rzeczy i przerobić je w coś mojego własnego.
Jak ważna jest dla ciebie muzyka w filmie?
Wierzę, że muzyka potrafi powiedzieć o bohaterach więcej niż słowa. Ścieżka dźwiękowa jest kluczowa. To uczuciowy przewodnik po filmie. Mówi widzowi kogo ma lubić a kogo nie, kiedy się bać a kiedy cieszyć. Ktoś kto oglądał kiedyś film bez dźwięku rozumie, jak dziwne to doświadczenie.
Masz już pomysł na kolejny projekt czy wolałbyś odpocząć i pograć w koszykówkę?
Chciałbym robić jedno i drugie. Relaks jest bardzo ważny ponieważ daje umysłowi odpocząć i nabrać siły do pracy. A ja wciąż czuję potrzebę pracowania. To dla mnie jak oddychanie.
Marcus Miller wystąpi ze swoim zespołem w Warszawie na aż dwóch koncertach - 25 i 26 maja w Klubie Palladium! Polecamy!
- Aby wysyłać odpowiedzi, należy się zalogować.