Michael Cuscuna - jeden z trzech, którzy uratowali jazz!

Autor: 
Piotr Jagielski
Zdjęcie: 

Wyobraźmy sobie, że ktoś daje nam klucze do archiwum wytwórni Blue Note. Brzmi fajnie. Takie klucze dostał w 1975 Michael Cuscuna: DJ radiowy, dziennikarz, producent (m. in. Dave’a Brubecka, Art Ensemble of Chicago) i muzyk-amator. Cuscuna miał za zadanie grzebać w tych starych, zakurzonych, skazanych na pożarcie czasu taśmach. Kilometrach taśm. Taśmach nieopisanych, nieadministrowanych, poplątanych i w ogólnie fatalnym stanie. I Cuscuna miał wydobyć z nich dawną, tymczasowo utraconą, świeżość i żywotność. Sztuka reedycji wykracza znacznie poza granice wyłącznie marketingowe. Łatwo ocenić ruch wznowienia płyt Johna Coltrane’a czy Theloniousa Monka jako brutalny skok na kapitał i wyciskanie z dzieł ostatnich soków. Ale nie musi tak być. Praca Michaela Cuscuny, który w latach 1975-1981 wykonał dla wytwórni Blue Note tytaniczną robotę, wybierając, sortując i przygotowując do wypuszczenia na świat całej masy zaginionych sesji i albumów, jest dowodem na to, że może to być również ruch ideologiczny. Dzięki niemu twórczość takich artystów jak Sonny Rollins, Grant Green, Art Blakey czy Andrew Hill dziś rozpatrywana może być w zupełnie innym kontekście niż kilka lat temu. 

Historia Michaela Cuscuny jest historią wytwórni Blue Note i ludzi, którzy jej świetności poświęcili mnóstwo zdrowia i pasji: Alfreda Liona i Rudy’ego Van Geldera. Niezwykłość ich uporu by muzykę jazzową uratować przed skomercjalizowaniem i zepsuciem, w połączeniu z ich życiowymi losami tworzy obraz nadający się jako rusztowanie dla powieści w stylu „perecowskim”. Alfred Lion był wychowanym w Berlinie we Francuzko-Niemieckiej zamożnej rodzinie i od dziecka zakochany był w muzyce lecącej z adapteru jego matki. Ponad wszystko umiłował sobie jazz amerykański i postanowił czym prędzej zetknąć się z nim osobiście. W tym celu wyjechał do Nowego Jorku nie mając centa przy sobie ani dachu nad głową. Sypiał na ławkach w Central Parku. Wszystko w imię miłości do jazzu. W końcu udało mu się znaleźć pracę w dokach, gdzie rozładowywał skrzynie, które przypłynęły do „nowego światu”. Niestety, jako imigrant nie był traktowany szczególnie dobrze przez kolegów z portu. Do tego stopnia, że jeden z nich, ogarnięty złością na obcokrajowca kradnącego mu pracę, ugodził go w plecy drewnianą listwą zakończoną gwoździami. Lion przeleżał swoje w szpitalu a potem musiał wracać z powrotem do Berlina. Wrócił, ale przywiózł ze sobą kolekcję płyt, na które wydał każdego zarobionego w dokach centa. Tuż przed dojściem Hitlera do władzy, jakby wyczuwając nastroje społeczne, Lion wyjechał z Niemiec i rozpoczął biznes kulinarno-eksportowy w Chile. Powiedziałbym, że robił w homarach. Na nowo nawiązał kontakt z Nowym Jorkiem i czując bliskość świata jazzu, raz jeszcze zaatakował.Rudy Van Gelder zbudował studio nagraniowe w salonie domu swoich rodziców. Samouk, sfrustrowany niemożnością przeniesienia na nagranie całej palety brzmienia muzyki „na żywo”, postanowił sam zająć się całą sprawą. Od zera. Rudy był jazzowym entuzjastą i stałym bywalcem koncertów. Z tych koncertów wracał do swojego mieszkania, nastawiał nagranie i zalewało go rozczarowanie. Nic nie brzmiało nawet w połowie tak dobrze, jak brzmieć powinno, jak brzmiało jeszcze przed chwilą. Trzeba było wziąć sprawę w swoje ręce. Po długiej pracy i licznych eksperymentach, Rudy dopiął swego i zbudował studio w pokoju gościnnym rodzinnego domu, w którego przytulnej, „domowej” atmosferze rejestrował muzykę Monka czy Johnny’ego Smitha. Szczególnym geniuszem Rudy wykazywał się przy nagrywaniu perkusji-jak na przykład nagrania z albumu „Reaching Forth” McCoya Tynera, gdzie słychać niemal skrzypnięcia stopy w perkusji Roya Haynesa. Do krucjaty Liona przyłączył się w 1952 roku.

W 1939 roku, Alfred Lion znów postawił stopę na nowojorskiej ziemi, zdeterminowany by tym razem jego marzenie nabrało kształtu. I udało się; przy pomocy Maxa Margulisa-mocno lewicującego pisarza z zacięciem muzycznym, założył Blue Note, która niemal z marszu zaczęła piąć się w górę, nie bez kłopotów finansowych, które targały wytwórnią. Tak Lion jak i Van Gelder pragnęli muzyki z najwyższej półki.

Szukali kamieni milowych, a nie tylko przyjemnego grania. Podejście do jazzu nie oscylowało wokół filozofii Normana Granza z Verve Records, na zasadzie „dobra, jesteście świetnymi muzykami, pojammujcie coś a potem coś się wybierze”. W Blue Note wszystko było przygotowane, a muzycy dostawali zapłatę za wcześniejsze, przed nagraniowe, próby. Lion wynajął studio w nocnych godzinach, zaczynając od trzeciej. Muzycy schodzili się po godzinach, po graniu w klubach, zupełnie zrelaksowani i chętni do pracy. Wcześniej tego samego wieczoru przegrywali po raz n-ty już, standardy „kotletowe” w Birdlandzie. Te występy opłacały czynsz – Birdland wynajmował na przykład Charliego Parkera, który beznamiętnie pitolił klasyczne, ograne numery w towarzystwie sekcji rytmicznej klubu, dla przyjemności klienteli. Gdy sprawa czynszu zostawała załatwiona, można było oddać się muzom. A Blue Note służyło właśnie temu. Któregoś dnia, do drzwi zadzwoniła sama Billy Holiday, a biedny Alfred po prostu spanikował i nie wpuścił jej do środka. Po latach żałował szalenie – jaką muzykę udałoby się być może zarejestrować! Blue Note było też instytucją ideologiczną: jej wiara w geniusz Theloniousa Monka jest niemal nieludzka. Monk nie przynosił absolutnie żadnych zysków; nic nie przemawiało za jego promowaniem, nawet dziennikarze niechętnie przyjmowali jego lekko niezgrabne człapanie, jak określił to Julio Cortazar, „najedzonego niedźwiedzia”. Z fanatyczną wiarą w wielkość tej muzyki (Cuscuna mówił: „Istnieje muzyka, którą musisz nagrywać nawet jeśli się nie sprzedaje”) Lion i Van Gelder nagrywali Monka, Coltrane’a, Arta Blakeya & The Jazz Messengers, Lee Morgana, Herbiego Hancocka, Erica Dolphy’ego i wielu, wielu innych. W każdym razie – samych wielkich.

Blue Note działała dumnie i w zgodzie z własnym sumieniem, nagrywając wyłącznie to, co uznała za muzykę naprawdę wielką. Zero półśrodków. Taka konsekwencja musiała przynieść znakomite efekty – nie tylko czysto artystyczne, ale również wizerunkowe: Blue Note była postrzegana jak wyznacznik dobrego smaku i stylu. Niestety, gotowość do poświęcenia ideologicznego nie zawsze szła w parze z sukcesem komercyjnym i w 1965 roku Lion sprzedał firmę, która najpierw działała przez pewien czas pod innym szefostwem z Liberty Records, a potem zupełnie upadła. W 1979 roku EMI ostatecznie przejęła wytwórnię United Artist Records, która była właścicielką Liberty. Jeszcze zanim umowa została podpisana, Michael Cusuna, wybrał się na 3rd Street w Los Angeles, gdzie na drugim piętrze budynku tuż przy bulwarze La Cienega mieści się sejf Blue Note. Sam wspomina: „Dzień w którym dostałem tę pracę był najlepszym i najgorszym dniem w moim życiu”. Cusuna był zachwycony tym, co zobaczył. Całe ściany taśm – Dexter Gordon, Jackie McLean, Hank Mobley, Donald Byrd…jednak jego zachwyt szybko przerodził się w załamanie nerwowe, gdy zdał sobie sprawę z tego, że żadna z tych taśm nie jest opisana inaczej niż np. „Jackie McLean – session, 1966”. Rozpoczęło się dochodzenie i wątek detektywistyczny. Mało kto pamiętał cokolwiek – Jackie McLean ledwo pamiętał kto brał udział w rzekomej sesji z 66’ roku. Niektórzy bywali bardziej pomocni – Andrew Hill wymienił jednym tchem cały skład muzyków z sesji do „Passing Ships” i innych, niezliczonych sesji – nazwiska, daty. W ten sposób, krok po kroku udało się odzyskać całą masę wspaniałej muzyki, którą nie tylko ocalono przed zapomnieniem, ale dzięki której rzucono nowe światło na twórczość wielu gigantów jazzu. Sztuka wznawiania dawnych nagrań jest sztuką wymagającą ogromnego wyczucia, znajomości rynku i materiału i ogromnej wrażliwości muzycznej. Sztuka wskrzeszania muzyki już pogrzebanej wymaga przede wszystkim pasji, wiary i wytrwałości w przedzieraniu się przez niedopowiedzenia, zamazania i niejasności. Blue Note okazała się miejscem – instytucją, w którym spotykają się ludzie o tak różnym pochodzeniu i biografii jak Alfred Lion, Rudy Van Gelder i Michael Cuscuna, który dla mnie jest symbolem wiary w misję dbałości o muzykę i nie traktowanie jej jako zwyczajny, niekonieczny zresztą, element codziennej rzeczywistości; dla Cuscuny, jazz jest nie tylko dodatkiem, lecz treścią.