Marcin Olak Poczytalny: Z zamkniętymi oczami
Leżę. Jakaś gorączka mnie dopadła, raczej nie COVID, ale i tak skuteczna. Głowa boli, brakuje siły na cokolwiek. No, skoro tak, to niech będzie. Leżę.
Słucham. „Zero Grasses: Ritual For The Losses”. To taka piękna muzyka… Pogodna i smutna, kompletna, afirmująca. Pomału wciąga, nie puszcza. To bardzo osobista wypowiedź Jen Shyu – piękne, mocne teksty, wyśpiewane, wyszeptane. Słucham uważnie, ale po chwili odpływam w marzenia. Bo przecież taka otwartość jakoś skłania mnie do szczerej rozmowy z sobą samym. Tak gdzieś przy pierwszych dźwiękach trąbki Ambrose’a Akinmusire’a zaczynam przykładać siebie do tego, o czym opowiada artystka. Słucham.
Marzę. O księżycu, o fioletowo-pomarańczowych zachodach słońca, o kawie w spokoju pitej na tarasie. O tym, żeby wyjść na scenę i zagrać. Żeby grać te najważniejsze dźwięki, bo przecież pandemia tak dobitnie pokazała mi jak nieprawdopodobnie ważny jest każdy koncert. Rok temu przez myśl mi nie przyszło, że to ostatnie występy przed tak długą przerwą… Muzycy są nieziemsko kreatywni, radzimy sobie. Coś się zagra online, coś można ponagrywać. Ale tak wielu rzeczy już nie można… No to ja przynajmniej sobie pomarzę. Że można, że jestem tam, gdzie powinienem być, że mogę robić to, co ważne. Co ma znaczenie. Marzę.
Gram. Bo przecież muzyka to nie tylko zawód. My nie tylko żyjemy z muzyki, raz lepiej a raz gorzej. My żyjemy muzyką. To o czym teraz żyć? Czasem przeglądam informacje o projektach grantowych… nie tylko dlatego, że pieniądze. Bardziej ze względu na motywację, że zawarta umowa zagoni mnie do pisania, do grania. No tak, ale ceną za odrobinę motywacji jest narzucony temat, a ja chyba teraz tak nie chcę, nie umiem. Wolę co wieczór usiąść w pracowni i zagrać do ściany te dźwięki, które sam wybiorę. Które mają dla mnie znaczenie. Bo to wszystko, cholera, takie ulotne, szkoda czasu na nieistotne brzmienia. I skąd ja wiem, czy jutro zagram, a jeśli mi się odechce? Czasem coś nagram, czasem komuś coś wyślę. Coś najważniejszego. Taka namiastka koncertu, jeden na jeden, przez maila. Ale czuję, że to naprawdę wyjątkowy moment, kiedy mogę zagrać konkretny dźwięk dla jednego, jedynego słuchacza. Wychodzi na to, że już nie tylko dźwięki, ale i publiczność zacząłem dobierać… Może przesadzam, ale to jest ważne. Najważniejsze. To coś bardzo osobistego, niepowtarzalnego. Najbardziej. Gram.
Słucham. Wstrząsający „Body of Tears”, po chwili „When I Have Power” z szamańskimi zaśpiewami. Jakoś to mi bliskie wszystko, tak bardzo bliskie. Idę pomału do lochu, do pracowni, trochę kręci mi się w głowie. Zamykam oczy, kołyszę się, pozwalam żeby muzyka przejęła kontrolę. Marzę. Tańczę. I za nic nie chcę otworzyć oczu, a po chwili Jen Shyu tłumaczy mi dlaczego, że przecież z zamkniętymi oczyma widzę lepiej, widzę to wszystko.
- Aby wysyłać odpowiedzi, należy się zalogować.