3 Times Round
Posługując się stosowaną gdzieniegdzie w pismach branżowych nomenklaturą, zgodnie z którą przez pierwsze pół życia muzyk jazzowy jest nadzieją gatunku, potem zaś z automatu staje się weteranem, bazującego w Nowym Jorku Jonathana Finlaysona powinno się dziś określać mianem wschodzącej gwiazdy tamtejszej trąbki jazzowej. Nie sposób jednak nie zauważyć, że Finlayson na ów firmament wspina się już wyjątkowo długo, skoro pod opiekuńczymi skrzydłami Steve’a Colemana znalazł się około 20 lat temu, od tamtej pory grając choćby w jego Five Elements, Council of Balance czy Natal’s Eclipse – a w międzyczasie regularnie współpracując z (żeby nie wymieniać wszystkich zainteresowanych) Mary Halvorson, Tomasem Fujiwarą oraz Steve’m Lehmanem. Dodajmy dwie znakomite płyty autorskie – „Moment and the Message” (2013) i „Moving Still” (2016), aby już całkowicie uwidocznić, że Jonathan Finlayson już dawno jest nie nadzieją, a zwyczajnie ważną postacią nowojorskiego jazzu. Trzeci album z jego nazwiskiem na okładce – „3 Times Round” – w pełni ten status potwierdza, a po tym, co zawiera można przypuszczać, że trębacz się dopiero rozkręca.
Nawet nie chodzi o to, że Finlayson nadal pokazuje się tu jako muzyk wyrazisty i kreatywny. Obie te jakości na album oczywiście przelewa – i to w ilości pozwalającej bez większego wahania zaliczyć kalifornijczyka do szerokiej czołówki współcześnie tworzących jazzmanów. Istotniejszym nieco jest, że znany ze szczególnego zainteresowania kwestią kompozycji trębacz odnalazł tu dla siebie w tej materii nowe możliwości. Roszada w składzie, która na miejsce gitarzysty Milesa Okazaki wprowadziła dwóch saksofonistów: Steve’a Lehmanna i Briana Settles’a (na posterunku pozostali: Matt Mitchell - fortepian, John Hebert - kontrabas i Craig Weinrib-perkusja) pozwoliła muzyce Finlaysona osiągnąć nowy poziom – element saksofonowego ognia skierował ją lekko w hard-bopowym kierunku, ale i poszerzył brzmienie grupy. Do kwestii pisarstwa wracając: swoje zrobiły przestawanie w pobliżu Steve’a Colemana, Mary Halvorson jak i bliska obserwacja mistrzów współczesnej kompozycji jazzowej pokroju Henry’ego Threadgilla.
Jakkolwiek więc „3 Times Round” to płyta osadzona w tradycji hard-bopu, dzięku nowemu podejściu Jonathana Finlaysona do kompozycji jest albumem dnia dzisiejszego. Precyzyjnie zaaranżowane kompozycje korzystają z pełni potencjału sekstetu - operują złożonymi strukturami rytmu, wielowarstowymi frazami melodii, a dzięki bezszwowym przejściom między improwizacją a partiami zapisanymi zachowują spontaniczny, żywy drive. Każdy z utworów stanowi też swojego rodzaju zamkniętą, osobną całość, wskutek czego na „3 Times Round” otrzymujemy siedem płynnych i mocnych w brzmieniu kompozycji.
Nie byłoby tak, gdyby nie znakomite wykonawstwo. W iyerowskim z charakteru otwarciu „Feinst” Matt Mitchell kilkoma akordami ustanawia podkład pod mięsisty temat całej sekcji dętej, po to by tkając jednotonowe melodie jako pierwszy z solistów dać wyraz swoich improwizatorskich kompetencji. „Grass” stoi melizmatycznym tematem unisono, po którym swoje solówki grają Lehmann, Settles i Finlayson. Uwagę zwracają najwyraźniej threadgill’owska kilkusegmentowa, złożona „A Stone, A Pond, A Thought”, filmowa z lekka „A Refined Strut” czy najdłuższa w tym zestawie „A Moon is New” ze skrzącym się fortepianem i smyczkową grą basu. Doświadczenie jest pełne, i sycące, a w kwestii brzmienia współczesnego sekstetu jazzowego „3 Times Round” to prawdopodobnie jedna z mocniejszych i najciekawszych wypowiedzi 2018 roku.
01.Feints; 02.Grass; 03.A Stone, a Pond, a Thought; 04.The Moon is New; 05.Refined Strut; 06.Rope From the Sky; 07.Tap-Tap
Jonathan Finlayson
Wydawca: Pi Recordings
Data wydania: 28.09.2018
Ocena: 4
SSkład: Jonathan Finlayson – trumpet; Steve Lehman – alto saxophone; Brian Settles – tenor saxophone; Matt Mitchell – piano; John Hebert – bass; Craig Weinrib - drums
Posługując się stosowaną gdzieniegdzie w pismach branżowych nomenklaturą, zgodnie z którą przez pierwsze pół życia muzyk jazzowy jest nadzieją gatunku, potem zaś z automatu staje się weteranem, bazującego w Nowym Jorku Jonathana Finlaysona powinno się dziś określać mianem wschodzącej gwiazdy tamtejszej trąbki jazzowej. Nie sposób jednak nie zauważyć, że Finlayson na ów firmament wspina się już wyjątkowo długo, skoro pod opiekuńczymi skrzydłami Steve’a Colemana znalazł się około 20 lat temu, od tamtej pory grając choćby w jego Five Elements, Council of Balance czy Natal’s Eclipse – a w międzyczasie regularnie współpracując z (żeby nie wymieniać wszystkich zainteresowanych) Mary Halvorson, Tomasem Fujiwarą oraz Steve’m Lehmanem. Dodajmy dwie znakomite płyty autorskie – „Moment and the Message” (2013) i „Moving Still” (2016), aby już całkowicie uwidocznić, że Jonathan Finlayson już dawno jest nie nadzieją, a zwyczajnie ważną postacią nowojorskiego jazzu. Trzeci album z jego nazwiskiem na okładce – „3 Times Round” – w pełni ten status potwierdza, a po tym, co zawiera można przypuszczać, że trębacz się dopiero rozkręca.
Nawet nie chodzi o to, że Finlayson nadal pokazuje się tu jako muzyk wyrazisty i kreatywny. Obie te jakości na album oczywiście przelewa – i to w ilości pozwalającej bez większego wahania zaliczyć kalifornijczyka do szerokiej czołówki współcześnie tworzących jazzmanów. Istotniejszym nieco jest, że znany ze szczególnego zainteresowania kwestią kompozycji trębacz odnalazł tu dla siebie w tej materii nowe możliwości. Roszada w składzie, która na miejsce gitarzysty Milesa Okazaki wprowadziła dwóch saksofonistów: Steve’a Lehmanna i Briana Settles’a (na posterunku pozostali: Matt Mitchell - fortepian, John Hebert - kontrabas i Craig Weinrib-perkusja) pozwoliła muzyce Finlaysona osiągnąć nowy poziom – element saksofonowego ognia skierował ją lekko w hard-bopowym kierunku, ale i poszerzył brzmienie grupy. Do kwestii pisarstwa wracając: swoje zrobiły przestawanie w pobliżu Steve’a Colemana, Mary Halvorson jak i bliska obserwacja mistrzów współczesnej kompozycji jazzowej pokroju Henry’ego Threadgilla.
Jakkolwiek więc „3 Times Round” to płyta osadzona w tradycji hard-bopu, dzięku nowemu podejściu Jonathana Finlaysona do kompozycji jest albumem dnia dzisiejszego. Precyzyjnie zaaranżowane kompozycje korzystają z pełni potencjału sekstetu - operują złożonymi strukturami rytmu, wielowarstowymi frazami melodii, a dzięki bezszwowym przejściom między improwizacją a partiami zapisanymi zachowują spontaniczny, żywy drive. Każdy z utworów stanowi też swojego rodzaju zamkniętą, osobną całość, wskutek czego na „3 Times Round” otrzymujemy siedem płynnych i mocnych w brzmieniu kompozycji.
Nie byłoby tak, gdyby nie znakomite wykonawstwo. W iyerowskim z charakteru otwarciu „Feinst” Matt Mitchell kilkoma akordami ustanawia podkład pod mięsisty temat całej sekcji dętej, po to by tkając jednotonowe melodie jako pierwszy z solistów dać wyraz swoich improwizatorskich kompetencji. „Grass” stoi melizmatycznym tematem unisono, po którym swoje solówki grają Lehmann, Settles i Finlayson. Uwagę zwracają najwyraźniej threadgill’owska kilkusegmentowa, złożona „A Stone, A Pond, A Thought”, filmowa z lekka „A Refined Strut” czy najdłuższa w tym zestawie „A Moon is New” ze skrzącym się fortepianem i smyczkową grą basu. Doświadczenie jest pełne, i sycące, a w kwestii brzmienia współczesnego sekstetu jazzowego „3 Times Round” to prawdopodobnie jedna z mocniejszych i najciekawszych wypowiedzi 2018 roku.
01.Feints; 02.Grass; 03.A Stone, a Pond, a Thought; 04.The Moon is New; 05.Refined Strut; 06.Rope From the Sky; 07.Tap-Tap
- Aby wysyłać odpowiedzi, należy się zalogować.