Marcin Olak Poczytalny: Słuchawki

Autor: 
Marcin Olak
Zdjęcie: 
Autor zdjęcia: 
mat. promocyjne

Mam nowe słuchawki. Takie, które potrafią wyciszyć świat. Zakładam je, wysłuchuję komunikatów o włączonym zasilaniu i podłączonym urządzeniu bluetooth i już mogę na chwilę zapomnieć o wszystkim dookoła. Są naprawdę skuteczne. Jechałem wczoraj na koncert, siedzę w busie po lewej stronie, za kierowcą. Trochę mi głupio, bo one naprawdę dobrze odcinają, więc kiedy ich używam przestaję na moment uczestniczyć w życiu samochodowym. Nie słyszę rozmów, znika nawet szum opon i grające radio. Cisza. I po chwili muzyka, ale tym razem artyści nie muszą walczyć o moją uwagę z kolejnym przebojem z radia czy żartami kolegów. Żartów szkoda, ale brak tych konkretnych szlagierów przyjmuję z ulgą. Zresztą muszę się na chwilę odciąć, po prostu potrzebuję tej ciszy. Jak powietrza.

Ostatnio trochę się działo, emocjonalna huśtawka level hard. Od marszu, na którym było tak spokojnie i życzliwie, tak licznie i przyjaźnie, że aż pozwoliłem sobie na odrobinę nadziei – do wiadomości o Kobietach, które umierały w cierpieniu bo lekarze nie udzielili im pomocy w imię bezdusznego, idiotycznego prawa. O ironio, zasłaniając się klauzulą sumienia. Chciało się wyć z bezsilności i bezradności, a całą nadzieję szlag trafił w ułamku sekundy. A tymczasem kolejna wiadomość, że może ruszy ofensywa i może wreszcie ta straszna wojna się skończy… Ale nagle tama i całe miasta zalane, znów giną ludzie, zwierzęta, tragedia, ból, cierpienie. I świadomość, że tego okrucieństwa jest więcej, przecież nie wiemy o wszystkim, ale w sumie może tak lepiej, wszystko byłoby nie do zniesienia. Wszystko. Byłoby. Nie. Do. Zniesienia.

Dlatego te słuchawki.

To taka proteza spokoju wewnętrznego. Technologicznie wspomagany zen, ale na razie naciśniecie guziczka na prawej słuchawce to szczyt moich możliwości. Bo nie da się nie wchodzić w emocje, one po prostu są, dopadają i szarpią. Cała równowaga wywraca się w ułamku sekundy. Z tego wszystkiego już nie wiem, czy mam tańczyć pomiędzy jin i jang, czy może chodziło o ping i pong. I żeby spróbować przypomnieć sobie o co chodzi, naciskam ten guzik. Na prawej.

Nagle bus znika. Szlagiery, szum opon, wiadomości, rozmowy, domy, ludzie, wojna, wszystko. Na moment. Wiem, że to tylko na chwilę, ale biorę co dają.

Dopiero po chwili dociera do mnie, że znów włączyłem tę płytę. Mimowolnie uśmiecham się, bo nie myśląc i nie szukając włączyłem te dźwięki, których teraz najbardziej potrzebuję. Żeby pamiętać, co jest najważniejsze. Najwyższe. Co ma znaczenie. Czego chcę się trzymać. Choćby nie wiem jak naiwnie i banalnie to brzmiało, to właśnie tu chyba jest cały sens, punkt równowagi pomiędzy jin i jang. Albo ping i pong, wciąż nie jestem pewny.

Uśmiecham się i powtarzam półgłosem mantrę.

Love supreme… Love supreme...