Robert Majewski: „Klasyka daje świetne podstawy”
Robert Majewski – jeden z czołowych trębaczy polskiej sceny zdradził mi jak to jest być synem wielkiego trębacza i jak rozwija się dziś edukacja jazzowa w Polsce. Opowiedział mi również o swoich nowych projektach i wytłumaczył popuarność jazzowych standardów.
Ostatnio słyszałam Pana na grudniowym koncercie w Polskiej Filharmonii Bałtyckiej, podczas występu Jacoba Colliera i Agi Zaryan. Z perspektywy publiczności był to dość niecodzienny, międzypokoleniowy koncert. Jak Pan go ocenia z perspektywy zawodowego muzyka?
Dlaczego niecodzienny? W naszym muzycznym życiu to codzienność. Gdy rozpoczynałem swoją karierę miałem 19 lat, Jan Ptaszyn Wróblewski, który zaprosił mnie wówczas do swojego zespołu, miał 46. Młodsi uczą się od starszych i odwrotnie. Piękne jest w naszym zawodzie to, że możemy porozumiewać się na scenie, bez względu na wiek. Liczy się tylko muzyka i umiejętności. Proszę zwrócić uwagę również na to, że jedną z inspiracji na koncercie, zarówno dla Agi jak i Jacoba, był Stevie Wonder, a więc jeszcze dwa pokolenia wstecz, jeśli dobrze liczę :-)
Jak Pan sądzi, czy młodzi muzycy (jak Jacob) poprzez Internet, Facebooka, Youtube’a i wszystkie inne media społecznościowe mają dziś rzeczywiście łatwiej, żeby przebić się do większego grona słuchaczy i popularyzować muzykę jazzową?
Z pewnością tak, choć Jacob poradziłby sobie również bez tych udogodnień. To niespotykany talent muzyczny. Jego muzyka, mimo iż jest naprawdę skomplikowana, również dla samych muzyków, jest jednocześnie atrakcyjna i łatwo przyswajalna dla szerszego odbiorcy. Do tego jest showmanem, świetnie czuje się na scenie, ma nieprawdopodobną energię, to musi się podobać. A najważniejsze jest to, że jego przekaz jest przy tym prawdziwy.
Kontakt z młodymi muzykami ma Pan na co dzień. Dużą rolę w Pana życiu odgrywa Bednarska. Proszę mnie poprawić, jeśli się mylę, ale wydaje mi się, że to jedyna państwowa szkoła umożliwiająca kształcenie na poziomie szkoły średniej, na wydziale jazzowym. Dlaczego w Polsce muzyki jazzowej można uczyć się tylko na poziomie akademickim?
Faktycznie nasza szkoła jest chyba jedyną państwową szkołą średnią z wydziałem jazzu. Są jednak w kraju prywatne szkoły, w których można uczyć się tej muzyki. Ta sytuacja z pewnością nie wynika z małej popularności jazzu, przecież w ostatnich latach powstało wiele nowych szkół lub wydziałów, jak choćby katedra jazzu w Akademii Muzycznej w Łodzi, w której mam przyjemność uczyć, a więc są chętni. Oczywiście nie wszyscy są zdeklarowanymi jazzmanami. Część uczniów zdaje na jazz, aby oderwać się od klasyki, chcą spróbować czegoś innego, nie wiedząc jednocześnie, co ich może tutaj czekać. Tacy często wcześniej, czy później przepadają, choć niektórzy łapią bakcyla i bardzo dobrze sobie dają radę. Ale podobna sytuacja jest na całym świecie.
Czy są jakieś górne granice wieku, jeśli chodzi o naukę gry na trąbce?
To zależy, czy mówimy o poziomie profesjonalnym, czy amatorskim. Jeśli ktoś chce to robić zawodowo, to im wcześniej, tym lepiej. Generalnie naukę gry na trąbce rozpoczyna się już w szkole podstawowej. Jeśli ktoś chce jedynie pobawić w trębacza, czy jakiegokolwiek muzyka, może to robić w każdym wieku, dopóki ma ochotę i trochę siły.
Czy to prawda, że każdy jazzowy trębacz powinien przejść przez klasyczną ścieżkę edukacji? Jak to wyglądało w Pana przypadku?
Myślę, że każdy muzyk powinien przejść taką szkołę. Klasyka daje świetne podstawy warsztatowe, a poza tym jazz nie wziął się z niczego. Warto się zorientować, co działo się w muzyce, zanim powstał jazz, a to przecież długa historia. Moja droga nie była typowa, gdyż nie uczęszczałem do podstawowej szkoły muzycznej. Jazzu słuchałem od urodzenia, mój tata był przecież wybitnym jazzmanem, ale muzyką zainteresowałem się poważniej dopiero pod koniec podstawówki. W ósmej klasie zacząłem uczęszczać na prywatne lekcje trąbki i kształcenia słuchu. Udało mi się dostać do Liceum Muzycznego na Krasińskiego w Warszawie, a później do Akademii Muzycznej. Cały czas uczyłem się trąbki klasycznej, choć jazz interesował mnie najbardziej i z nim wiązałem swoją przyszłość.
Czy bycie synem wielkiego trębacza bardziej pomagało, czy przeszkadzało się Panu ukształtować zawodowo?
Przede wszystkim gdyby nie tata, prawdopodobnie nie byłbym muzykiem. Jak już wspomniałem od urodzenia słuchałem muzyki, głównie jazzu, który na codzień rozbrzmiewał w moim domu. Chodziłem z rodzicami na koncerty, festiwale, czasem tata zabierał mnie na próby Old Timers'ów do Stodoły, bardzo mi się to wszystko podobało. Na muzyczną ścieżkę wszedłem więc naturalnie, nikt nigdy nie zmuszał mnie do uczęszczania do szkoły muzycznej, lub do grania na jakimś instrumencie. Dzięki tacie, zanim jeszcze zacząłem grać, poznałem trochę środowisko, co później uczyniło moje muzyczne początki łatwiejszymi, nie byłem anonimowy. Tata był rzeczywiście wybitnym trębaczem i w wielu aspektach mu nie dorównuję. Nie było to jednak dla mnie jakimś obciążeniem, gdyż zasadniczo poruszaliśmy się w innych stylistykach. Wiele godzin spędziliśmy na dyskusjach o muzyce, co było bardzo pouczające, choć jako młody chłopak oczywiście się buntowałem. Nie zawsze się zgadzaliśmy. W 2016 roku wypadła 80 rocznica urodzin mojego ojca. Z tej okazji postanowiłem nagrać album „Tribute To Henryk Majewski”. Tak szczęśliwie się złożyło, że został on nagrodzony Fryderykiem 2017 w kategorii jazzowy album roku. Była to więc dla mnie szczególna nagroda, przynajmniej w części mogłem spłacić swój dług wobec taty.
Który z obecnych projektów, w których bierze Pan udział jest dla Pana największym wyzwaniem?
Dla mnie najtrudniejsze są własne projekty, mimo iż koledzy, z którymi gram, są znakomitymi muzykami, czuję dużą odpowiedzialność i nie kryję, że trochę mnie to spala psychicznie. Granie w „Trio 4 Chet” z Michałem Tokajem i Sławkiem Kurkiewiczem jest bardzo wymagające muzycznie, ale również fizycznie, tym bardziej, że gramy bardzo kameralnie, bez perkusji. Nieco „raźniej” czuję się w „Tribute To Henryk Majewski”, gdzie oprócz tria Andrzeja Jagodzińskiego, mam do pomocy Henia Miśkiewicza i Ptaszyna Wróblewskiego. Mój tata zawsze powtarzał, że trzeba grać z najlepszymi, żeby było od kogo się uczyć. Staram się trzymać tej zasady. Sporo udzielam się również jako sideman, ostatnio m.in. z Agą Zaryan, Piotrkiem Wyleżołem czy Maćkiem Sikałą. Każda z tych sytuacji jest zupełnie inna i właśnie ta różnorodność jest bardzo ważna i daje dużo satysfakcji w zawodzie muzyka jazzowego.
Proszę opowiedzieć o współpracy z Maćkiem Sikałą, podczas nagrywania płyty live w Żaku.
Z Maćkiem znamy się chyba ponad 35 lat, to świetny kolega i doskonały muzyk. Wielokrotnie spotykaliśmy się w różnych projektach, więc szczególnie ucieszyło mnie zaproszenie do nagrania autorskiej płyty Maćka. Wiedziałem, że będzie dobre granie i czas spędzony w miłym gronie :-) i oczywiście, nie zawiodłem się. Maciek napisał świetne utwory i świetnie je zaaranżował na cztery instrumenty dęte i sekcję rytmiczną. Spędziliśmy w Gdańsku dwa pracowite dni, uwieńczone koncertem, którego zapis znajduje się na płycie. Maciek zebrał taki skład, że praca była prawdziwą przyjemnością, a muzyka nie musiała rodzić się w bólach. Mam wielką nadzieję, że uda nam się trochę pokoncertować, choć zdaję sobie sprawę, że w dzisiejszych czasach nie łatwo jest sprzedać siedmioosobowy zespół.
W Pana dyskografii bardzo dużo miejsca zajmują standardy. Co takiego jest w muzyce jazzowej, że standardy stale są wykonywane przez muzyków i oczekiwane przez publiczność?
Publiczność lubi słuchać melodii, które już zna :-) A tak na poważnie, standardy to dla jazzmana elementarz, ale też kawał historii tej muzyki. Jeśli ktoś nie umie grać standardów, trudno go nazwać jazzmanem. Jednocześnie można do nich podejść naprawdę w różnorodny sposób, to bardzo plastyczna materia. Nie dotyczy to tylko tzw. twórczych opracowań, ale również zwykłego jamowego grania. Standardy można grać konwencjonalnie jak chociażby Chet Baker, a także w sposób nowatorski, jak kwintet Milesa Davisa na płycie 'Live At The Plugged Nickel”, gdzie w partiach solowych muzycy ocierają się o free jazz, nie gubiąc jednak formy utworu. Uwielbiam obie te koncepcje. Wracając do mojej dyskografii, tak naprawdę jedyną płytą, na której nagrałem głównie standardy jest „My One And Only Love' (Fryderyk 2012). Przy tej okazji mogłem w studiu pracować z moimi idolami, których nagrań słuchałem z zapartym tchem, Bobo Stensonem i Palle Danielssonem, a także z niepowtarzalnym Joey Baronem. Dzięki nim przekonałem się, jak pięknie, świeżo i jednocześnie utrzymując się w konwencji, można grać te nieśmiertelne tematy. A tak podsumowując, nie wszyscy muzycy są muzykalni. Tych muzykalnych zawsze słucha się z przyjemnością, bez względu na to, co grają.
- Aby wysyłać odpowiedzi, należy się zalogować.