Instytut Muzyki i Tańca - Krytyka muzyczna 2.0 - II edycja czyli jak o Lotos Jazz Festiwal pisali uczestnicy warsztatów.

Zdjęcie: 

Krytyka muzyczna 2.0. Program powołany do zycia przez Instytut Muzyki Tańca w tym roku miał swoją drugą edycję. Adresowany jest on do polskich muzykologów, teoretyków muzyki, recenzentów i krytyków oraz do osób reprezentujących szeroko rozumianą humanistykę, które zamierzają poznać zasady krytyki muzycznej lub podnieść jej jakość. Tym tematem warsztów, które poprowadzili Jan Ptaszym Wróblewski i Maciej Karłowski był jazz, a pretekstem do prac słuchaczy tegoroczna edycja Lotos Jazz Festival Bielska Zadymka Jazzowa. Oto teksty powstałe w ich wyniku. Redakcja

U brzegów jazzu w Bielsku- Białej tekst Karolina Beimcik

„Jazz jest niby ptak, który odlatuje i powraca, przylatuje i przyfruwa, przeskakując bariery[…] chmura pozbawiona granic, szpieg powietrza i wody, forma archetypu, coś z przeszłości, coś z głębi, z dołu[…]- pisał Julio Cortázar w swojej książce „Gra w klasy”. Słowa te powracały do mnie podczas Bielskiej Zadymki Jazzowej organizowanej po raz czternasty w Bielsku- Białej. Przez parę dni, od 22- 26 lutego, urokliwe miasto wypełniły plakaty zwiastujące niezwykłe wydarzenia. Nowe nadzieje, legendy, przedstawiciele nurtów jazzowi pokrewnych- wszystko to było ciekawym przeglądem tego, w jaki sposób rozumiane jest dzisiaj pojęcie muzyki jazzowej i jak wyrażają ją współcześni artyści.

Pierwszy dzień festiwalu otworzył występ zespołu, którego liderem jest 25 letni skrzypek, Adam Bałdych. Towarzyszyli mu Andrzej Święs (kontrabas), Paweł Tomaszewski (fortepian, rhodes), Dana Hawkins (perkusja) i Maciej Kociński (saksofon). Redaktor naczelny miesięcznika Jazz Forum, Paweł Brodowski, zapowiadając koncert opowiedział krótką historię na temat spotkania z liderem w Berlinie, gdzie w jednym z klubów „muzyk grał z takim temperamentem, że ponad sceną unosił się ogień”. Podczas występu na Bielskiej Zadymce, gdzie Bałdych wykonał kompozycje z autorskiej płyty „Magical Theater” oraz niektóre z nowego repertuaru, z pewnością można było ten ogień poczuć. Niezwykła charyzma lidera, pełne emocji improwizacje, melodie „z charakterem”, a wszystko to poparte dobrym warsztatem, który zarówno samemu Bałdychowi jak i Maciejowi Kocińskiemu pomaga odkrywać nowe możliwości brzmieniowe instrumentów. Już sam sposób porozumiewania się członków zespołu między sobą, tak bardzo widoczny na twarzach i w gestach, przyciągał uwagę publiczności, do samego końca nie pozwalając na brak zainteresowania tym, co dzieje się na scenie - magicznym, muzycznym teatrze. Prezentowane przez skrzypka utwory są nieskomplikowane formalnie, przez co pozwalały muzykom skupić się na energetycznym przekazie, stopniowaniu napięcia, sile dynamiki, zabawie motywami. I to właśnie czysta energia staje sie wspólnym mianownikiem poszukujących własnego języka artystów. Ta zaś, gdy dociera do odbiorcy sprawia, że muzyki Bałdycha można słuchać na żywo bez cienia znużenia. Jakie będą jej dalsze losy? Z zapowiedzi dowiedzieliśmy się, że młodemu skrzypkowi zaproponowano kontrakt z wytwórnią ACT Music, dla której nagrywało między innymi słynne Esbjörn Svensson Trio, a na jego najnowszej płycie pojawią się kontrabasista Lars Danielsson i pianista Jacob Karlsson. To zarówno docenienie dotychczasowych poszukiwań muzyka, jak i skierowanie go ku innym brzegom jazzu, czemu z pewnością warto się przyglądać.

Wyczekiwaną częścią programu było pojawienie sie na scenie dwóch legendarnych muzyków, Archie Sheppa i Joachima Kühna, których repertuar stanowiły utwory z wydanej wspólnie płyty Wo!Man. Pochodzący z różnych kontynentów muzycy (Archie Shepp z USA, Joachim Kühn z Niemiec) spotkali się w jednej z najbardziej ambitnych formacji jaką jest duet jazzowy. Ich punktem stycznym jest zakorzenienie w awangardzie lat ’60 XX wieku, choć ekspresję uzyskują raczej poprzez syntezę tego, co ich różni . Joachima Kühna wyraźnie przenika wpływ muzyki klasycznej. Ciemne, gęste akordy oraz wirtuozerska umiejętność rozbudowywania krótkich motywów raz stanowi tło, innym razem pierwszoplanową partię, kształtując materiał dialogowy dla ciepłego, ochrypłego brzmienia saksofonu Sheppa. Gra tego ostatniego przywodzi na myśl wiele odcieni jazzu, począwszy od muzyki ery swingu i jej czołowych przedstawicieli, takich jak Duke Ellington, Ben Webster (których miał okazję słuchać jeszcze jako dziecko), po Johna Coltrane’a i Cecila Taylora. To właśnie od współpracy z Taylorem zaczyna się kariera Shepp’a jako profesjonalnego muzyka oraz ukształtowanie jego indywidualnego stylu gry. Podczas koncertowego wykonania utworów z albumu Wo!Man można było usłyszeć charakterystyczne dla legendarnego saksofonisty rytmiczne, energiczne frazowanie, budowanie dynamicznych kontrastów, szerokie rozumienie harmonii nie zakłócające ciągłości wypowiedzi i podziału na prezentację tematu i fragmenty improwizowane. Ogromna paleta sposobów wyrażania myśli muzycznych Sheppa i Kühna pozwoliła im na twórczą wymianę, budowanie napięć i ich niwelowanie, w rezultacie wciągając słuchaczy do swojej wyrafinowanej rozmowy. Ta zaś odbywa się w bardzo szerokim kontekście klasyki, awangardy i bluesa. Na pewno nie jest to muzyka dla wszystkich. Duet tych dwóch postaci skierowany jest do słuchaczy, którzy rozumieją, że kontemplowanie muzyki łączy się niejednokrotnie z podejmowaniem wysiłku, na który części publiki opuszczającej salę w trakcie występu nie było stać. Być może problem tkwił w późnej porze. Koncert zaczął się bowiem po dwudziestej drugiej. Warto było jednak pozostać do końca, ot choćby po to, by  ulec urokowi Archie’ego Shepp’a- niewątpliwej jazzowej legendy. 

Drugiego dnia festiwalu mieliśmy okazję zobaczyć dwa odległe od siebie zespoły. Pierwszy z nich to kwintet młodego amerykańskiego trębacza,  Ambrose Akinmusire’a. Towarzyszyli mu Walter Smith III – saksofon tenorowy, Sam Harris- fortepian, Matt Brewer-kontrabas i Kendrick Scott – perkusja. Akinmusire to muzyk, który wychodząc na scenę potwierdza wszystko, co na jego temat zostało powiedziane: nadzieja jazzu, trębacz otwierający nowe horyzonty dla swojego instrumentu, wirtuoz. Jan Ptaszyn Wróblewski zapowiadając pojawienie się autora ”When the Heart Emerges Glistening” wspomniał, że najważniejszym punktem w jego biografii jest wygrana w konkursie imienia Theloniusa Monk’a, który to konkurs nigdy jeszcze co do wyboru swoich laureatów się nie pomylił. Po wysłuchaniu koncertu trzeba przyznać, że i tym razem nie można mieć żadnych wątpliwości. Akinmusire potrafił urzec zarówno wytrawnych słuchaczy jazzu jak i tych, którzy na tego typu koncertach szukają po prostu zwykłych emocji, nie próbując wnikać głębiej w prezentowaną im materię. Wykorzystując dobrze opanowany warsztat techniczny przekonał, że rozumie mowę  tradycji, poszerza jedynie jej granice tak, że w pewnym momencie jesteśmy już w innej muzycznej przestrzeni, słuchamy nowego języka. Akinmusire niezwykle sugestywne działa na wyobraźnię, i przywodzi tym działaniem skojarzenia z impresjonizmem. Najistotniejszą rolę odgrywają tutaj doskonale rozplanowane aranżacje, układające się w pewną historię. Wraz ze swoimi muzykami konsekwentnie o czymś „opowiada”, w swój własny, przejrzysty sposób, wpisując w te opowieści perfekcyjne, nienachalne brzmieniowo improwizacje.  Słychać to zarówno w autorskich utworach, takich jak przejmująca ballada ‘Confessions To My Unborn Daughter’, jak również w dobrze znanych jazzowych standardach, na przykład w zagranym na bis z Samem Harrisem „In a Sentimental Mood’. Narracyjność muzycznych wypowiedzi Akinmusire’a przejawia się w zmiennej kolorystyce dźwiękowej, oraz w konsekwentnym odchodzeniu od typowego schematu kompozycji. Odnajdujemy w nich, niczym w powieści, wiele tematów o różnym charakterze, bogactwo zwrotów akcji, momenty kulminacyjne i zaskakujące zakończenia.

Drugi koncert należał do Concha Buiki występującej w towarzystwie Scott Kinsey’afortepian, syntezator, i Ramón Suárez’a – cajon. Czarnoskóra artystka pojawiła się na scenie w czerwonej sukni podkreślającej jej ognisty temperament, by następnie charakterystycznym chrypiącym głosem wprowadzić egzotyczny klimat do ciemnej, wypełnionej tłumnie przez publikę przestrzeni. Pochodząca z Gwinei Równikowej wokalistka została wychowana  przez cygańską społeczność na Majorce, a profesjonalną drogę muzyczną rozpoczęła na studiach aktorskich w Londynie. W swoich utworach Buika odzwierciedla fuzję różnych kultur wykorzystując elementy flamenco, soulu, jazzu, i tradycyjnej muzyki afrykańskiej. Można powiedzieć, że wplata doświadczenia z różnych przestrzeni geograficznych w autorskie kompozycje, choć na koncercie mogliśmy podziwiać także interpretacje dobrze znanych piosenek Edith Piaf czy Abbey Lincoln, w których łączyła dźwięki elektroniki z rytmicznie brzmiącym cajonem. Owej mieszance stylistycznej, którą niektórzy krytycy określili mianem „fusion flamenco”, towarzyszyły także etniczne improwizacje i performance, co sprawia, że twórczość tę trudno opisywać pojęciami związanymi ściśle z muzyką jazzową. Z całą pewnością jednak mozaikowość muzycznej ekspresji wokalistki jest czymś znamiennym dla artystów utożsamianych z tak zwaną „Muzyką Świata”, na gruncie której Buika stworzyła swój niepowtarzalny język. Dzięki jej występowi sala klubu Klimat, w którym odbywały się festiwalowe koncerty, zmieniła się nagle w zupełnie inne miejsce. Można było zapomnieć o kryształowej kuli wiszącej pośrodku, sali bilardowej za kotarą, i odpłynąć gdzieś w inną, magiczną przestrzeń. W piątkowy wieczór odwrotnie. Kryształowa kula powinna znaleźć się tuż nad głowami muzyków. Zespół NoJazz z Francji wystąpił w składzie: Philippe Sellam (saksofon), Andrew Ward (śpiew), Philippe Balatier (instrumenty klawiczowe), Sylvain Gontard (trąbką), Pascal Reva (perkusja). Na scenie pojawił się także Dj Balat. Wprowadzili oni iście dyskotekowy nastrój. Bardzo trudno mi o tym pisać w kontekście festiwalu jazzowego.

Być może w tej właśnie chwili każdy z miłośników Bielskiej Zadymki Jazzowej zadał sobie kluczowe pytanie: co właściwie nazywamy dziś jazzem? Jakie są jego granice? Czy naprawdę warto pozostawać tak bardzo liberalnym w wyznaczaniu jego podstawowych cech? By nie szukać długo odpowiedzi odwołajmy się do słów Leopolda Tyrmanda z niezwykłej książki „U brzegów jazzu”. Tam każde zdanie wydaje się trafnie określać istotę muzyki jazzowej, przytoczmy jednak te z pierwszych stron mówiące, iż w jazzie: „Nieustanne skomplikowanie jazzowych figur rytmicznych łączy się za sprawą trudności wykonawczych, a w dalszej konsekwencji- za sprawą wirtuozostwa instrumentalnego”. Idąc za tą definicją może warto przemilczeć piątkowy koncert i skupić się na konkursie organizowanym w ramach festiwalu.

W tym roku komisja wyłoniła trzydzieści trzy młode zespoły, spośród których cztery zakwalifikowały się do ścisłego finału. W składzie jury zasiedli: Maria Schneider (której Jan Ptaszyn Wróblewski odstąpił swój tytuł przewodniczącego),  Jan Ptaszyn Wróblewski, Jonas Jucas, Paweł Brodowski, Andrzej Kucybała, Grzegorz Żmuda, Andrzej M. Herman. Do grona finalistów dostali się: Mateusz Walach Big Band, Fusion Generation Project, Dariusz Dobroszczyk Trio oraz Interplay Jazz Duo.  Oficjalne wyniki konkursu ogłoszono podczas finałowej gali w Teatrze Polskim następnego dnia. Lauretem został Interpley Jazz Duo w składzie Kamil Urbański (fortepian) i Jędrzej Łaciak (gitara basowa).

Podczas krótkiego recitalu zwycięskiego zespołu słuchacz otrzymał dawkę wyważonych proporcji. Muzyczny dialog pomiędzy dwoma instrumentalistami rozpinał się pomiędzy zdolnością wzajemnego słuchania, oddawania głosu, i wypowiadania własnego zdania. Wygrana niezwykłej formacji jaką jest duet jazzowy to wyraźny sygnał, że w czasach, kiedy dominują głośne brzmienia, skomplikowane muzyczne formy, warto przez chwilę wysłuchać czegoś ‘czystego’ brzmieniowo, nieprzeładowanego i nabrać dystansu wobec otaczającego nas muzycznego gąszczu. Ten duet był czystą przyjemnością dla ucha, i, jak zapowiedział przed występem Jan Ptaszyn Wróblewski, wzorcowym przykładem umiejętności oddziaływania na siebie dwóch muzyków.

Podczas sobotniego wieczoru, oprócz krótkiego występu laureatów konkursu, usłyszeliśmy dwa niezwykłe finałowe koncerty. Pierwszym z nich był koncert kwartetu Andrzeja Zubka. Kontrabasista Bronisław Suchanek, perkusista Kazimierz Jonkisz, i trębacz Bogusław Skawina spotkali się ponownie po 44 latach, by wspólnie uświetnić jubileusz pracy artystycznej założyciela zespołu. Andrzej Zubek otrzymał z tej okazji srebrny order Gloria Artis. Chwilę potem, gdy Jan Ptaszyn Wróblewski w humorystyczny sposób przywołał wspomnienia na temat każdego z muzyków,  zabrzmiały pierwsze dźwięki. Wydaje mi się, że zawsze, gdy zespół posiada wybitnego kontrabasistę, skład nagle poszerza się o dodatkowe brzmienia tak, że zaczynamy sie zastanawiać z iloma instrumentami mamy tak naprawdę do czynienia. Dla Bronisława Suchanka nawet najbardziej znany standard staje się punktem wyjścia do twórczego eksperymentu. Pomaga mu w tym z pewnością doskonały warsztat techniczny. Granie smyczkiem tematu, za chwilę pizzicatto, improwizacja przy użyciu dwudźwięków, trójdźwięków, przy podstawku i na gryfie, a często wszystko to w jednym utworze! Doświadczeni muzycy potrafią z kimś takim stworzyć wspólnie coś magicznego. W trakcie ostatniego utworu do zespołu dołączyła Silesian Jazz Orchestra złożona z nauczycieli, absolwentów i studentów Akademii Muzycznej im. Karola Szymanowskiego w Katowicach. Jeszcze przez kolejne dwa utwory poprowadził ją sam Andrzej Zubek, którego na fortepianie zastąpił Paweł Tomaszewski.

Chwilę później przekazał jednak batutę osobie, na którą publiczność czekała od początku festiwalu. Maria Schneider zwyciężyła w ubiegłym roku w głosowaniu magazynu Downbeat zyskując miano najlepszej kompozytorki i aranżerki, a jej orkiestra otrzymała tytuł najlepszego big bandu. Także podczas Bielskiej Zadymki Jazzowej w jej rękach znalazła się nagroda- statuetka Jazzowego Anioła. Jan Ptaszyn Wróblewski w zapowiedzi przyrównał ją do artystów tej klasy co  Benny Goodman, Glenn Miller, Count Basie, Duke Ellington i Gil Evans. Rzeczywiście, każdy z wymienionych muzyków wprowadzał do big bandowej formacji coś nowego zarówno pod względem brzmieniowym, jak i harmonicznym. Maria Schneider tymczasem, wykorzystując w swoich aranżacjach szeroką kolorystykę dźwiękową, pokazała bardziej kobiecą, sensualną, i emocjonalną stronę jazzowej orkiestry. Urodzona w stanie Minnesota w miejscowości Windon, w wywiadach wielokrotnie przywołuje swoje dzieciństwo spędzone na prerii, czyniąc je motywem przewodnim wielu utworów. Tak powstał „Concert in a Garden”,  swoista opowieść o miejscach, w których obcowała z naturą, muzyczne wspomnienie beztroskiego czasu w rodzinnych stronach.

Podczas sobotniego wieczoru w Teatrze Polskim usłyszeliśmy go ze wzruszającym wstępem akordeonowym Cezarego Paciorka, z którym następnie w dialog wszedł pianista Paweł Tomaszewski. Podczas kolejnych kompozycji zauważyć można było, że w twórczości Schneider swoje odbicie znajduje fascynacja tym, czego doświadczamy w życiu, nie tylko w sensie dosłownym, ale również metafizycznym. Tematy takie jak śmierć, nieobecność, zachwyt nad ludzkim istnieniem, przyrodą, kompozytorka przedstawia za pomocą skrupulatnie zaplanowanych aranżacji, w których wszystko ma swoje miejsce, czas, swój nastrój, a każdy takt zdaje się być niezwykle istotny.  Przykładem może być „Sky Blue” jeden z nielicznych utworów w dorobku Marii Schenider, który nie został napisany na zamówienie, lecz stanowi osobistą ekspresję uczucia straty z powodu śmierci przyjaciółki. Tę niezwykle poruszającą kompozycję możemy nazwać elegią utrzymaną w żałobnym tonie, która stopniowo zamienia się w hymn nadziei, ufności w to, że  nieustanne przemijanie ma sens. Przy okazji „Journey Home”, stanowiącym ‘zapisek’ z podróży do Brazylii artystka wspomniała, że spotkanie z Paco de Lucią odmieniło jej życie. Przepełniona latynoskim frazowaniem perkusisty Pawła Dobrowolskiego, i wzbogacona improwizacjami Jacka Namysłowskiego na puzonie, aranżacja zapraszała do pobudzającego wyobraźnię, nasyconego wielością barw i kolorów świata. Podobnie jak w przypadku pozostałych dzieł, to również miało wiele wspólnego z poezją, którą Maria Schneider nieraz wykorzystuje jako źródło natchnienia. Tak było w przypadku wiersza „Concert in a Garden” Octavio Paza, który stanowi dla mnie metaforyczną opowieść o tej niezwykłej muzyce. „Concert in a Garden”                                                      

1

Octavio Paz, translated by Eliot Weinberge, from COLLECTED POEMS 1957-1987, copyright©1986 by Octavio

Paz and Eliot Weinberger. (VINA AND MRIDANGAM)

For Carmen Figueroa de Meyer

It rained.

The hour is an enormous eye.

Inside it, we come and go like reflections.

The river of music

Enters my blood.

If I say body, it answers wind.

If I say earth, it answers where?

The world, a double blossom, opens:

Sadness of having come.

Joy of being here.

I walk lost in my own center.

 

W ostatni dzień przyszedł czas na koncert Jana Ptaszyna Wróblewskiego. Wraz z nim na scenie pojawili się pianista Wojciech Niedziela, saksofonista Henryk Miśkiewicz, trębacz Robert Majewski, kontrabasista Sławomir Kurkiewicz i perkusista Krzysztof Dziedzic. Występ został opatrzony tytułem- dedykacją: „Moi pierwsi mistrzowie: Komeda, Trzaskowski, Kurylewicz". Warto przypomnieć, że lider zespołu swoich mistrzów znał osobiście. To właśnie z Sekstetem Komedy debiutował na I-szym Festiwalu Jazzowym w Sopocie w 1956. Z Andrzejem Trzaskowskim i Andrzejem Kurylewiczem spotkał się natomiast na początku 58-go roku w grupie „Jazz Believers”, którą na początku współtworzyli również Krzysztof Komeda, Roman Dyląg i Jan Zylber. Wraz z opowieściami każdy występ legendarnego saksofonisty nabrał charakteru muzycznych wspomnień. To trochę inny brzeg jazzu, historia, do której dobrze jest powracać, zanim wyruszymy gdzieś dalej.

Niedzielny koncert przypomniał mi przywołaną już książkę Tyrmanda, napisaną właśnie w czasach świetności mistrzów Jana Wróblewskiego. W „U brzegów jazzu” znalazłam odpowiedź na pytanie dlaczego ten szczególny rodzaj muzyki tak bardzo urzeka: „W tej swoistej telepatii zawiera się bezpośrednie przekazywanie czegoś nieuchwytnego, ulotnych, nieokreślonych słowami znaczeń, jakiejś styczności ze źródłami ludzkich uczuć i odruchów, a może ludzkiej wiedzy, ukrytych głęboko poza świadomością- styczności tak ukośnej i pochyłej jak wyobrażenie nigdy nie widzianej twarzy, znikającej za rogiem własnego umysłu”. I jeszcze bardziej oczarowało mnie to jazzowe popołudnie. Nie znajduję też trafniejszego określenia wrażeń towarzyszących mi po tegorocznej Bielskiej Zadymce Jazzowej.

 

Jazzowe Anioły w Bielsku-Białej tekst Piotr Bobiński

Czytelnicy miesięcznika Jazz Forum, autorzy rankingu sceny jazzowej w naszym kraju uznali za najlepszy festiwal ubiegłego roku Bielską Zadymkę Jazzową czyli Lotos Jazz festiwal 2011. Zawiesili tym samym przed organizatorami wyjątkowo wysoko poprzeczkę oczekiwań. Czy jego XIV edycja była równie udana co poprzednia a organizatorzy sprostali wyzwaniu środowiska jazzowego? Warto poświęcić temu zagadnieniu chwilę refleksji.

Jazzu Dzień Pierwszy

Festiwal rozpoczął koncert kwintetu Adama Bałdycha, reprezentanta młodej wiolinistyki. Zawierał materiał z płyty Magical Theatre oraz kompozycje powstałe z myślą o płycie, przygotowywanej dla monachijskiej wytwórni ACT. Koncert otworzyła solowa introdukcja lidera przeniknięta elegijnym rysem i nacechowana klasyczną retoryką. Melancholijny nastrój najlepiej określa charakter artysty, mimo że jego znakiem rozpoznawczym wydają się być energetyczne pasaże i zagęszczone faktury kulminacji. Skrzypek z rozmachem kształtował melodie, jego narracja rozwijała się płynnie w oparciu o liryczny ton. W solowych prezentacjach, póki logika narracyjna trzymała w ryzach wyraz emocjonalny wrażenia były wyjątkowe, gdy jednak zaczynała się galopada fraz, a pasaże nabierały ekstatycznej ekwilibrystyki myśl muzyczna zaczynała się rwać i pojawiało się zagrożenie improwizacyjnego schematu. Ciekawie prezentowało się wsparcie skrzypcowej barwy brzmieniem saksofonu tenorowego. Te interakcje były zalążkiem intrygującego dialogu i piękna współbrzmień w unisonach. Saksofonista Maciej Kociński zasługuje zresztą na szczególne wyróżnienie. Logika narracji, nasycone brzmienie, energetyczność oraz kontrola, sprawiły, że udało mu się ominąć mielizny, na jakie  wiedzie zbytnia swawola. Prawdą jest, że formuła mainstreamu inspirowanego klasyką jak i tradycją etno, może trafiać do szerszych kręgów słuchaczy. Zwłaszcza gdy znajduje się w niej miejsce dla innowacji. W tym przypadku dyskretnie stosowanej elektroniki. Mnie jednak nie zdołała przekonać. Powód? Długi koncert zatracił wewnętrzną dramaturgię, a pod koniec najzwyczajniej nużył. Kwintet skrzypka wystąpił w ramach prezentacji „Nadzieje jazzu”.

Drugi koncert pierwszego dnia festiwalu nosił nazwę „Geniusze Jazzu”. Na scenę wkroczył duet saksofonisty Archie’ego Sheppa z pianistą Joachimem Kuhnem. Zaprezentowany przez nich materiał muzyczny oparł się głównie na kompozycjach z płyty „WO!MAN”. Występ poprzedziła uroczystość wręczenia tenorzyście nagrody Jazzowego Anioła. Obaj artyści to twórcy od dekad obecni na światowych scenach i z powodzeniem i pasją oddający się najróżniejszym  muzycznym i personalnym interakcjom. Ich bielski dialog posiadał cechy fuzji europejskiej, intelektualnej introspekcji i amerykańskiej żywiołowej frenezji. Tak więc żelazna logika harmonicznych struktur stała się fundamentem wspierającym swobodną improwizację sięgającą otwartych przestrzeni free-jazzowej retoryki. Monumentalne akordy fortepianu spowijały improwizowane frazy tenoru, ekstatyczne, pełne blasku i surowego piękna. Pozornie skupieni na sobie, introwertyczni, tworzyli fascynujący amalgamat i razem już snuli hipnotyczne opowieści. Był blues, nawiązania do wielkich jazzowych Ladies, Billie Holiday i Niny Simone, pulsowały swingiem standardy Duke’a Ellingtona czy Benny’ego Golsona. Była brawura, ale też ascetyczna powściągliwość. Był Archie Shepp, który nie tylko gra jazz, ale jest też jego uosobieniem.

Jazzu Dzień Drugi

Kolejną „Nadzieją Jazzu” okazał się amerykański trębacz Ambrose Akinmusire – triumfator konkursu Theloniusa Monka z roku 2007. W czwartkowy wieczór na scenie klubu Klimat muzyk wystąpił w kwintecie prezentując kompozycje z wydanej przez Blue Note płyty When the Heart Emerges glistening. Koncert rozpoczął się od efektownego solowego intro lidera i od razu było wiadomo, że Ambrose i ambrozja to określenia pokrewne nie tylko lingwistycznie. Akinmusire ciepłym tonem swej trąbki łączył ascetyczne frazy z żywiołowymi pochodami, pełnymi energii i blasku. Wirtuozeria sąsiadowała z wyjątkową kulturą i erudycją muzyczną. Walter Smith III – tenorzysta, z powodzeniem próbował dotrzymywać kroku liderowi. Wypowiadał się stylowym, tonem „starej szkoły” z retoryczną elegancją tworząc narrację z jednej strony rozwibrowaną, impresjonistyczną, z drugiej pełną ekspresyjnej gwałtowności. Obaj muzycy prowadzili nieustanny dialog, a współbrzmienia partii unisono uwodziły naturalnym pięknem. Na równie wysokim poziomie była gra sekcji rytmicznej. Wzorowy timing, kolorystyczne niuanse i powściągliwość perkusisty Scotta Kendricka splatał się  z pełną polotu gra kontrabasisty Matta Brewera, a wszystko to doprawione zostało skupioną, subtelną barwowo pianistyką Sama Harrisa. Materiał muzyczny to właściwie osobny temat. Inwencja kompozytorska i aranżacyjna, a także wewnętrzna dramaturgia poszczególnych utworów mogły budzić najwyższe uznanie. To był  głęboki ukłon w stronę tradycji lat 60. z wyrazistym witalnym rysem nowoczesności.

Czwartkowy finał wieczoru odbył się pod enigmatycznym tytułem „Klimaty Jazzu”. W tej pojemnej formule zaprezentowała się zdobywczyni Grammy, hiszpańska wokalistka Concha Buika, której artystyczne emploi opierało się na zderzeniu ekspresji śpiewu flamenco z jazzem. Nie bez znaczenia był więc udział amerykańskiego klawiszowca Scotta Kinsey’a, badż co bądź spadkobiercy syntezatorowych koncepcji Joe Zawinula. Natomiast o brzmieniowe zakorzenienie w rytmach flamenco dbał grający na cajon Ramon Suarez. W takich muzycznych ramach rozbrzmiewał śpiew Buiki, którym afrykańskie zaśpiewy przeplatały się z melorecytacją. Śpiewaczka ze zwinnością cyrkowego artysty żonglowała stylistykami, ale jej potężny głos tak naprawdę nie zadomawiał się w żadnej z nich. Służył tylko sobie, powracając raz to echem ekspresji flamenco, kiedy indziej podejmując nieśmiałe próby śpiewu scatem. Jazz tylko na chwilę pojawił się wraz z wykonaniem Throw it away Abbey Lincoln, ale jazzowa okazała się niestety tylko decyzja repertuarowa. Dziwił także wybór Ne me quitte pas Jacquesa Brela jako hołdu dla… Edith Piaf. Cóż, licentia poetica. I być może to właśnie jest klucz do zrozumienia artystycznej postawy Buiki, która w swoim teatrze piosenki czuje się jak ryba w wodzie. Tego niestety nie można było jużpoweidizeć o akompaniującym jej Scotcie Kinseyu. Uwikłany w dźwięki imitujące gitary, bas, afrykańskie bębny, elektroniczne modulacje głosu, brzmienia fusion, funkowe rytmy wydawał się muzycznie niemal bezradny. Pytanie, czy recital Buiki wniósł coś ożywczego w formułę festiwalu? Wątpię. Czy otworzył przed wierną publicznością artystki jazzowe przestrzenie? Chyba również nie. Czemu więc miał służyć? Pytanie pozostaje otwarte.

Jazzu Dzień Trzeci

Za to niewątpliwie propagowaniu jazzu służyły koncerty otwarte. W obszernym hallu Galerii handlowej Sfera, rozgościła się profesjonalna scena, na której studenci Wydziału Jazzu Akademii Muzycznej w Katowicach próbowali przekonywać do swojej muzyki przypadkowych słuchaczy. Czy im się to udawało, trudno orzec ale ważne, że ziarno zostało rzucone zwłaszcza w sytuacji, gdy jazz uważa się powszechnie za muzykę trudną. Na młodych jazzmanów czekał jeszcze konkurs towarzyszący festiwalowi. Tegoroczna edycja zgromadziła rekordową liczbę 33 tzw. „podmiotów wykonawczych”. W piątkowe popołudnie aula Bielskiej Państwowej Ogólnokształcącej Szkoły Muzycznej gościła na swej scenie finalistów konkursu. Ze względu na wysoki poziom zespołów szacowne jury pod przewodnictwem Marii Schneider stanęło przed trudnym wyborem. Jako pierwszy wystąpił Big Band Mateusza Walacha, w którego składzie nagrodzono Wojciecha Lichtańskiego, saksofonistę i autora kompozycji. Kolejna prezentacja radykalnie odmieniła muzyczny klimat.

Tym razem uznanie jury zdobyli dwaj członkowie jazz-rockowego kwartetu Fusion Generation Project - nagrodzeni za indywidualność basista Łukasz Jan Jóźwiak i perkusista Krzysztof Kwiatkowski. Następny występ to kolejna zmiana nastroju. Klasyczne trio fortepianowe Dariusza Dobroszczyka nagrodził Minister Kultury i Dziedzictwa Narodowego Bogdan Zdrojewski. Grona finalistów dopełniało Interplay Jazz Duo i to oni zyskali największe uznanie jury. Jazzowa kameralistyka pianisty Kamila Urbańskiego i basisty Jędrzeja Łaciaka to zjawisko unikatowe, a główna nagroda Bielskiej Zadymki - profesjonalny debiut fonograficzny z pewnością pomoże im przetrwać na trudnym polskim rynku muzycznym.

Wieczorem festiwalowy środek ciężkości ponownie przesunął się na scenę klubu Klimat gdzie po sześciu latach od zadymkowego debiutu wystąpił francuski zespół No Jazz - acid jazzowe combo o kabaretowym zabarwieniu. Autoironiczne gesty, sceniczna zgrywa stanowiły pełnoprawne składniki ich show. Kolorowe stroje, ruch sceniczny parodiujący taneczne układy boys bandów wzmacniały pierwiastek komiczny. No Jazz to melanż tanecznych bitów elektro, latynoskiej sekcji dętej, egzotycznych perkusjonaliów, funkowego groove’u i ambientowych teł. To karkołomny misz-masz, beztroska fuzja. Właśnie fusion to kluczowe określenie wiążące tę muzykę z jazzem, tym bardziej, że ich pierwszą płytę produkował legendarny Teo Macero. Dynamiczną rozpiętość ich występu otwierał łagodny funkowy trans szerokich syntezatorowych fraz, zapętlonych dźwięków, „fruwających” sampli. Dopełniały zaś  karkołomne kulminacje elektronicznego multi-kulti  rozpięte na ramach orientalnych barw i afrykańskich podziałów rytmicznych  wypełnionych rapowaną frazą wokalu. Najwięcej jazzowej retoryki wnosili członkowie sekcji dętej: saksofonista Philippe Selam i trębacz Sylvain Gontard. Nieokiełznani w potoczystych dialogach, w unisonach zachowywali post–bopową dyscyplinę i elegancję mainstreamowych wyjadaczy. Bez względu na odcień stylistyczny, energetyczne rytmy stawały się hipnotycznie wciągające. Nic dziwnego, że na widowni po raz pierwszy nie było krzeseł. Nie było, ponieważ quasi jazz Francuzów, zelektryfikowaną cyrkową przewrotką wracał do korzeni, angażował emocje i wciągał… w taneczny wir. Klubowy dance floor powrócił do swego pierwotnego przeznaczenia, nawet wówczas, gdy królowały na nim tradycyjne rytmy zachodniej Afryki czy archaiczne boogiewoogie. No Jazz, to fakt pokazał jazzową twarz, ale zawoalowaną rozległą siatką zapożyczeń. Nie sposób odmówić ich widowisku pomysłowości, ale też w kategoriach czysto muzycznych trudno byłoby obronić dobrą ocenę całego show.

Jazzu Dzień Czwarty

Festiwalowy weekend przywitał miłośników jazzu w nobliwym wnętrzu Teatru Polskiego. W

sobotni wieczór miał tu miejsce koncert galowy. Po krótkim fortepianowym wstępie Katarzyny Musiał zawierającym fragmenty Tańców argentyńskich Ginastery rozpoczął go występ triumfatorów festiwalowego konkursu – zespołu Interplay Jazz Duo. Subtelna i kunsztowna kameralistyka jazzowa potrafiła oczarować i skupić na sobie uwagę licznie zgromadzonej publiczności. Intuicyjne porozumienie i wielka kultura muzyczna sprawiły, że współpraca muzyków robiła wrażenie organicznie spójnej. Wyrazowo koncepcja duetu przywoływała poetykę dialogu pianisty Billa Evansa i kontrabasisty Scotta La Faro i klimat jego nagrań z Jimem Hallem. Nie mniej myśl i wrażliwość gigantów jest w rękach Interlpay Jazz Duo rozwinięta i wzbogacona słownictwem współczesnego jazzu. Pianistyka Urbańskiego, osadzona w tradycji muzyki klasycznej, impresyjna, pełna jasnych barw urzekała nostalgicznym pięknem. Osnowa drobiazgowej narracji basisty kunsztownie oplatała partie pianisty. Akustyczna gitara basowa Łaciaka zachwycała delikatnym dźwiękiem, chwilami bliska brzmieniu gitary klasycznej odwoływała się do klimatu duetów Evansa z Jimem Hallem. Homogenicznie spójna koegzystencja muzyków na scenie, ich ujmująca naturalność przysporzyła im zapewne tego wieczoru nowych zwolenników.

Muzycy duetu rozpoczynają dopiero swoją jazzową karierę, bohater następnego koncertu spogląda na nią z 45-letniej perspektywy. Andrzej Zubek, dostojny jubilat, w 1967 roku wraz ze swym zespołem dał pierwszy jazzowy koncert w Bielsku-Białej. Związany z tą muzyką do dziś, świętował jednocześnie 40-lecie pracy dydaktycznej i 35-lecie prowadzenia Big Bandu Akademii Muzycznej w Katowicach. W „prezencie” dla jubilata organizatorzy festiwalu zgromadzili na scenie po raz pierwszy od pamiętnego koncertu jego kwartet i zaprosili muzyków do sentymentalnej podróży w lata debiutu ich formacji. Lider opromieniony blaskiem otrzymanego przed występem medalu Gloria Artis z elegancją poprowadził trójkę swych przyjaciół do pełnego wzruszeń i emocji okazjonalnego come back. Kompozycje rozpięte na schemacie: ekspozycja tematu – sekwencja solówek – repryza tematu przeplatały ze sobą nastroje zadumy i zabawy. Solowe popisy trębacza Bogusława Skawiny spotykały się z nasyconymi brzmieniowo, przejmującymi frazami kontrabasu Bronisława Suchanka. Nad rytmem czuwał Kazimierz Jonkisz. W trakcie ostatniego utworu do kwartetu dołączyła Silesian Jazz Orchestra – festiwalowy zespół Marii Schneider. Zubek zamienił fortepian na pulpit dyrygenta i żywiołowym finałem podsumował udaną prezentację jazzowych evergreenów.

Po przerwie Silesian Jazz Orchestra już w podstawowym składzie dostała się we władanie Marii Schneider – band liderki nr 1 w świecie orkiestrowego jazzu. Kompozytorki i aranżerki o niespotykanej inwencji i genialnym wyczuciu możliwości orkiestry. Wszystkie te przymioty sprawiły, że organizatorzy festiwalu po raz drugi w tym roku sięgnęli po statuetkę Jazzowego Anioła. Trudno byłoby o bardziej trafny wybór bo Maria Schneider to fenomen, który sprawia, że artyści z którymi pracuje przekraczają samych siebie. Odkrywają w swojej grze nowe możliwości, jakby dopiero ona uświadamiała im co potrafią. Taka sytuacja była udziałem polskich muzyków - wykładowców, absolwentów i studentów Wydziału Jazzu katowickiej Akademii Muzycznej, którzy zaledwie po trzech próbach z Marią Schneider osiągnęli poziom niespotykany na polskich scenach. Doskonałość to termin - klucz do dzieła Marii Schneider, kumulujący atrybuty jej muzyki, której wszystkie składniki i ich relacje pozostają na wzorcowym poziomie. Na myśl przychodzą sformułowania o muzycznym malarstwie i naturalnym pięknie. Silesian Jazz Orchestra w sposób perfekcyjny realizowała założenia swej liderki. Pod jej mistrzowską ręką orkiestra działała jak system naczyń połączonych… jedną ideą – Piękna! Maria Schneider prowadziła zespół zniewalająco urokliwie, płynnym ruchem, niemal tanecznym gestem. Jej kompozycje to epickie opowieści. Wzruszające, urzekające urodą i muzyczną prawdą. Nieskrępowane konwencją, innowacyjne harmonicznie, porażająco logiczne strukturalnie. Wszystkie cechy tej muzyki członkowie zespołu uzewnętrzniali fenomenalnie. Komplementowanie solistów przekroczyłoby rozmiary tej recenzji, łatwiej wskazać najbardziej spektakularne ogniwa w pochodzie indywidualności. Głęboki ukłon czynię w stronę pianistyki Pawła Tomaszewskiego. Polotem rasowej gwiazdy big bandowego stylu, rozmachem interpretacyjnym emanowały solówki trębacza Jerzego Małka. Stworzona na jeden koncert Silesian Jazz Orchestra stała się tego dnia zespołem Marii Schneider, jej osobistym instrumentem. A my możemy być dumni, że przez dwie godziny mieliśmy „polski” big band na światowym poziomie.

Jazzu Dzień Piąty

Wielki przyjaciel festiwalu i jego wyjątkowy konferansjer Jan Ptaszyn Wróblewski w niedzielne popołudnie wcielił się w rolę lidera sextetu gwiazd i przedstawił publiczności klubu Klimat znakomity program „Moi pierwsi mistrzowie: Komeda, Trzaskowski, Kurylewicz”. Zespół łączący kilka pokoleń muzyków emanował młodzieńczą energią a lider wydawał się być w życiowej formie. Potężny ton jego tenoru, swoboda improwizacyjna, śpiewna narracja zyskiwały uznanie i konkurowały jedynie z gawędziarską swadą Ptaszyna, który w tej dziedzinie jest klasą sam dla siebie. Znakomite combo tworzyli wieloletni współpracownicy lidera: alcista Henryk Miśkiewicz, trębacz Robert Majewski i pianista Wojciech Niedziela, wsparci talentem młodszych kolegów: kontrabasisty Sławomira Kurkiewicza i perkusisty Marcina Jahra. Sięgnięcie z respektem i inwencją po kanoniczny repertuar polskiego jazzu lat ’60 potwierdził jego oryginalność i wysoki poziom kompozytorski.

Ostatnim akordem festiwalu był tradycyjnie koncert w schronisku na Szyndzielni. Tym razem oczekiwał tam na słuchaczy gruziński zespół ZumbaLand. Muzycy adaptowali tradycyjne melodie rodzimego folkloru do współczesnych trendów wykonawczych. Mieszali przy tym wiele konwencji, łącząc funkujące gitarowe riffy i pochody basu z rockową perkusją, a subtelne frazy fletu splatając ze smooth jazzową elektroniką klawiszy. Spajał tę fuzję śpiew lidera odwołujący się do tradycyjnej artykulacji. Dobrze przyjęty przez publiczność koncertowy epilog festiwalu mnie jednak nie zdołał przekonać. Zabrakło mi w tej eklektycznej wizji nowatorskiego spojrzenia. Ponadto pełna po brzegi sala nie stwarzała dla wszystkich słuchaczy komfortowych warunków do uczestnictwa w koncercie. Ufam, że w przyszłości te niedogodności zostaną przezwyciężone.

Święto Muzyki

Jaki był Lotos Jazz Festiwal 2012? Czy utwierdził swoją wysoką pozycję? Wydawałoby się, że sukcesem jest fakt iż ośrodek leżący z dala od wielkomiejskich centrów kulturalnych organizuje festiwal o tak bogatym programie. Jednakże Bielsko-Biała od wielu lat gości jazzowych artystów z najwyższej półki. Moim zdaniem obecność Marii Schneider potrafi każde wydarzenie muzyczne zmienić w święto muzyki i z tej perspektywy festiwal był okazją do niezwykłych przeżyć. Jeśli dodać do tego spotkanie z ikoną amerykańskiego jazzu Archie Shepp’em i zjawiskowy koncert kwintetu Ambrose’a Akinmusire nie powinno się narzekać na brak atrakcji. Oczywiście można a nawet należy dyskutować czy tzw. procent jazzu w jazzie był należyty a wydarzenie nie traci z wolna swej identyfikacji gatunkowej. To już jest jednak kwestia proporcji, które w tym roku zostały niebezpiecznie zachwiane. Teraz pozostaje mieć nadzieję, że piętnasta – jubileuszowa „Zadymka” będzie obfitować w wydarzenia premierowe i artystycznie bezdyskusyjne.

 

No jazz no fun tekst Katarzyna Cudzich-Budnik

Taksówka o północy.  – Do „Sfery”? A no to już jedziemy. Na Jam session pewnie? No wiadomo, jamy  są czasem lepsze od koncertów. To kwintesencja festiwalu. O widzi pani, ja tutaj też słucham sobie koncertu. Wie pani jak jest. My większość czasu w samochodzie i to jeszcze w oczekiwaniu na klienta. Coś trzeba robić. A bo ja skończyłem dwa stopnie szkoły muzycznej. W klasie fortepianu. Więc dla mnie muzyka ma wielkie znaczenie. Ten przypadek nie jest odosobniony. Każdy taksówkarz wiedział, co to jest „Lotos Jazz Festiwal”, a każdy przechodzień potrafił wskazać, gdzie się odbywa. „Przepraszam bardzo – pytam przypadkowo spotkanej dziewczynki – nie wiesz, którędy do szkoły muzycznej?” „Jasne, że wiem. Właśnie stamtąd wracam”. To miasto żyje muzyką. I nie tylko w czasie trwania „Bielskiej Zadymki Jazzowej”.

Zadymka z klimatem

Przechadzam się po rynku w sobotni wieczór. Deszcz lekko siąpi, ale chyba nie dlatego na każdej kawiarence napis: „zamknięte”. Wokół mnie żywej duszy. W niedzielę przedpołudniem ruch wzmaga się jedynie, kiedy ludzie wychodzą z Katedry. A kawiarenki urocze. Świetnie zaaranżowane, z pomysłem. I na rynku trochę czyściej niż w innych rejonach miasta (roztopy robią swoje, a śnieg wiele potrafi przykryć). Życie w Bielsku przeniosło się jednak gdzie indziej. Trochę szkoda, bo przecież tutaj jest taki niesamowity klimat….

Ale klimat jest też w centrum handlowym „Sfera”. A może raczej „Klimat”, bo tak nazywa się klub-dyskoteka, w którym odbywa się większość koncertów w ramach festiwalu (w swej naiwności w pierwszej chwili myślałam, że galeria „Sfera” to galeria sztuki, zaś „Klimat” to klub jazzowy. Ale cóż – uczymy się całe życie). W „Sferze” mają miejsce wieczorne koncerty, nocne jam sessions, a także popołudniowe występy studentów katowickiej Akademii czy bielskiej szkoły muzycznej. Tam też można obejrzeć wystawę znakomitych zdjęć  Janusza Różańskiego – galeria (słowo-klucz) postaci występujących na poprzednich edycjach „Zadymki”.

Pomysł jest znakomity. Zorganizować festiwal jazzowy w samym centrum społecznego życia. Na tak zwanej współczesnej ulicy, gdzie spacer po sklepach spełnia funkcję flanerystycznej przechadzki bez celu. Chyba nie ma lepszego sposobu na popularyzację niszowej muzyki jazzowej (co by nie mówić, muzyka ta wciąż uchodzi za elitarną). Kiedy rozmawiam ze studentami grającymi na scenie ustawionej przy samym wejściu do galerii, wydają się bardzo zadowoleni. „Rzadko kiedy mamy okazję grać przed tak wielką publicznością” – śmieją się. Ludzie przystają, a są też i tacy, którzy słuchają całego koncertu. Byłam zdziwiona, gdyż spodziewałam się raczej nikłego

zainteresowania. Ale Bielszczanie żyją tym festiwalem. To  w końcu niezwykła promocja dla miasta. Niecodziennie tak wielu obcokrajowców, gwiazd i po prostu ludzi z całej Polski zjawia się w Bielsku w tym samym czasie. Miasto zyskuje dzięki festiwalowi naprawdę niezłą renomę.

Teatr Absurdu

Organizacja „Bielskiej Zadymki” nie pozostawiała wiele do życzenia. Praktycznie żadnych przesunięć w programie, niewielkie – wliczone w specyfikę koncertów jazzowych – opóźnienia, pełna klasa i punktualność. Jan Ptaszyn Wróblewski, nestor sceny jazzowej i  wieloletni gospodarz  bielskiego festiwalu, dbał o to pierwsze, pozostali  – o to drugie. Niestety odstępstwem od normy stał się w pewnym stopniu koncert galowy w Teatrze Polskim (tak, tak, Teatr również miał swoje pięć minut). Nie będę wspominać o „koncercie życzeń”, który miał miejsce na scenie tego dnia, bo wiele już na ten temat zostało powiedziane. Wszyscy musieli wejść na scenę i jakąś nagrodę otrzymać lub chociaż – wręczyć (wybaczcie, ale nie wspomnę o tym, jakie to były nagrody). Jednak moim zdaniem nie same – dość liczne, to prawda – podziękowania były problemem, ale raczej ich forma. Jeszcze koncert się nie zaczął, a na scenie już panował ogromny chaos.

To zapraszamy. Albo nie. Teraz może zaprosimy kogoś innego. Tak prosimy. Ale nie, nie uciekajcie. Chodźcie. Albo może później. Najpierw wy… Istny Gombrowicz. No jazz no fun Tak, to było męczące. A szkoda, bo zmęczenie dawało się we znaki tak czy siak w związku z długim czasem trwania gali. Niestety wisienka na torcie w postaci koncertu Marii Schneider & Silesian Jazz Orchestry moim zdaniem została zbyt słabo uwydatniona, jako że występ rozpoczął się praktycznie o godzinie 23.00. Oczywiście koncert boski, muzyka piękna, a wykonanie równie znakomite.  Należy zwrócić  przede wszystkim uwagę na szeroki wachlarz brzmień, które Maria Szneider potrafi wydobyć z poszczególnych sekcji instrumentalnych. Uwagę przykuwają także wyraźnie wyczuwalne kontrasty dynamiczne i szeroka faktura instrumentalna.  Wyrazy uznania z pewnością należą się sekcji (Adam Kowalewski i  Paweł Dobrowolski,  a  na pianie  Paweł Tomaszewski), wśród  członków big bandu zaś  warto wymienić  Grzegorza Nagórskiego – puzonistę bardzo  świadomego i świetnie odnajdującego się  zarówno w roli muzyka sesyjnego, jak i solisty.

Nowa (sf)era jazzu

Tak, koncert galowy niewątpliwie był kwintesencją jazzu w czystej postaci. Niestety nie  o wszystkich występach można tak powiedzieć. Ale cóż to właściwie jest jazz? – spytajmy. Największy festiwal jazzowy w Polsce powinien pomóc w odpowiedzi na to pytanie, a nie raczej nieustannie skłaniać do stawiania go sobie… Wchodzę do sali. Nie ma krzeseł. Wszyscy stoją. Zaczyna się nieźle. Ale bez obaw – tak tylko się zaczęło. Potem było już tylko gorzej. Nagle na scenę wbiega zgraja mężczyzn w różowych trykotach – zespół „No Jazz”! Zaczęły się dziwne dźwięki, ni to jazzowe, ni elektroniczne. Coś w rodzaju dyskotekowego transu. Następnie pojawił się czarnoskóry DJ, który tak rozruszał publiczność, że wiele z jej damskiej części rozpoczęła taniec na scenie… Było bardzo gorąco i imprezowo. Przyznaję bez bicia  – wychodziłam kilka razy i wracałam. Ale raz – po prostu nie wróciłam… Nie tego oczekiwałam. Wydaje mi się, że koncert ten był w pewien sposób niestosowny (i nie mówię tu o tym, że odbył się w pierwszy piątek Wielkiego Postu). Po prostu: nie ten czas, nie to miejsce (hm…). Owszem, młodzież dobrze się bawiła – choć współczuję tym, którzy zapłacili za bilet, a tą młodzieżą nie byli – ale czy idzie o to, by „Bielską Zadymkę” utożsamiać z dobrą zabawą, czy raczej z wysoką kulturą przekazaną w „strawnej” formie? Znamienne, że wchodząc na stronę festiwalu, właśnie ten koncert włącza się automatycznie jako pierwszy...

Inaczej było na koncercie  Conchy Buiki. Choć on też raczej rozczarował, niż zachwycił, to klęską estetyczną nazwać go nie można. Owszem, gdyby nie Buika  – wokalistka o surowym, etnicznym brzmieniu, posiadająca niewątpliwy feeling i charyzmę – niewiele by z niego pozostało. Komputer i  cajon. Ale mimo to ten koncert to było wydarzenie. Piszę koncert, ale właściwie powinnam napisać: widowisko. Bo oprócz muzyki znaleźliśmy tam i taniec (zapowiadane flamenco?), i wiele innych elementów pozamuzycznych, jak interakcja między muzykami czy nieustanne zwroty do publiczności. Buika chciała bowiem przekazać jakąś historię  – była autentyczna jako człowiek, ale i jako artysta. Nie śpiewała dla samego śpiewania, ani nie mówiła dla samego mówienia. Wszystkie te wymienione elementy tworzyły spójną całość i specyficzną atmosferę – egzotyzmu, niesamowitości i swego rodzaju głębi. Składały się przy tym na swoiste show, ale nie show w rozumieniu głupawego przedstawienia pozbawionego idei i sensu, przepełnionego tanim efekciarstwem, a raczej w rozumieniu widowiska intermedialnego. „Co ta wokalistka robi na festiwalu jazzowym?!” – słyszałam głosy. Ale ja bym się tak nie oburzała. Bo oprócz tego, że jej muzyka niewiele miała z jazzem wspólnego, to jednak niczym innym nie zawiniła. I utrzymała przynajmniej pewien poziom.

Pozostając w klimacie nie-jazzu, wspomnijmy jeszcze krótko o gruzińskiej kapeli Zumbaland. Cóż, mówią, że lepszy niedosyt niż przesyt. To znaczy, może warto było zakończyć festiwal koncertem sekstetu Jana Ptaszyna Wróblewskiego? Tradycji stało się zadość i  koncert odbył się w schronisku na Szyndzielni. Fakt ten mógłby niejako usprawiedliwiać taki a nie inny muzyczny wybór, ale nie szukajmy usprawiedliwień. W moich preferencjach muzycznych daleko do folkloru, więc może dlatego jestem taka surowa. Uznajmy, że tak właśnie jest. I jeszcze jedna kwestia się nasuwa. W odniesieniu do Buiki użyłam słowa „show” (jakoś nie chciało mi ono przejść przez gardło w przypadku zespołu „No jazz”, choć No jazz no fun oczywiście byłoby jak najbardziej na miejscu). Ale swoisty show pojawił się także przy okazji koncertu Adama Bałdycha. Oczywiście polegał on na czymś zupełnie innym, gdyż muzycy nie próbowali niczego nadrabiać (u Buiki niestety coś takiego można było zaobserwować  – jakby niedobór instrumentarium chciała nam zrekompensować dużą ilością elementów scenicznych) – na scenie pojawiły się same wschodzące, ale już uznane gwiazdy jazzu. Wszyscy znani z różnorodnych projektów i w tym wypadku pokazali klasę i wysoki poziom. Główna gwiazda wieczoru również. Co jednak właśnie nieco raziło, to  swoiste efekciarstwo i dążenie do stworzenia show. Tak jakby wspomniana „gwiazda” sama siebie za gwiazdę również miała... Ale może to moje zbyt prywatne zdanie. Ogólnie – bardzo „nadziejnie”.

Od innej strony

Jeśli chodzi o prywatne zdanie, to mam też coś do powiedzenia  w kwestii basistów, którzy przykuli moją uwagę. Chociażby taki Sławomir Kurkiewicz. Na dobre pozbył się swojego kontrabasu i w zamian kupił sobie takie małe cudo a la Dave Holland. Trudno było nie zwrócić na niego uwagi. Po prostu się wyróżniał i – w dosłownym sensie – rzucał w oczy. Dlatego też jakoś bardziej koncentrowało się na jego grze. Niewątpliwie wielka indywidualność.  Oczywiście cała szóstka („Jan Ptaszyn Wróblewski Sekstet”) to muzyczne tuzy, zatem cały koncert utrzymany był na bardzo wysokim poziomie. Wśród kompozycji znalazły się utwory mistrzów Wróblewskiego: Komedy, Trzaskowskiego i Kurylewicza, a na koniec zagrano znakomity postcoltrane’owski utwór Ptaszyna. Co do Kurkiewicza, to widać było, że wraz z Marcinem Jahrem na co dzień poruszają się  trochę  w innych rejonach muzycznych. Zauważalne to było zwłaszcza w formie bluesa – zdawało się, że dawno już takiego bluesika nie grali (co jednak nie miało żadnego przełożenia na muzyczny poziom).

Inna wyróżniająca się wielka indywidualność to z kolei  kontrabasista  Bronisław Suchanek. I znowu, w żaden sposób nie chcę tu umniejszać pozostałym muzykom, a już na pewno nie liderowi całego przedsięwzięcia,  obchodzącemu 45. lecie pracy artystycznej, Anrzejowi Zubkowi, rodowemu bielszczaninowi (Bielsko górą – nie ma co do tego wątpliwości), który wychował dosłownie i przenośnie większą część obecnego pokolenia muzyków jazzowych. Suchanek po prostu sam się na plan pierwszy wysuwał. To akurat rzadkość, że kontrabasista gra tak wiele solówek w trakcie tak krótkiego koncertu. Do tego on miał pomysł na te solówki. Tam się coś działo, coś z czego wynikało, nie było grania dla samego grania.

Ostatni basista to laureat I miejsca w konkursie – członek „Interplay Jazz Duo” (miałam nadzieję, że to właśnie oni wygrają!),  Jędrzej Łaciak. Kiedy podeszłam do niego po koncercie, nie bardzo wiedział, dlaczego do niego. Tak też zachowywał się na scenie. Zresztą jego współtowarzysz doli,  Kamil Urbański, wprost powiedział: „Dziś jeszcze nie umiemy zachować się na scenie, ale za rok wszystko na pewno się zmieni!” Muzyka, którą wyczarowali, była piękna i intrygująca. Wszyscy zwracają uwagę na ich wzajemną współpracę  – i ja również tak uczynię. Poważni, skupieni, bez żadnych scenicznych naddatków (drodzy Państwo, nie było show!). A przy tym pięknie. A basowa gitara akustyczna zdecydowanie przykuwała uwagę. Choć może lepiej by to brzmiało z kontrabasem, i tak brzmiało znakomicie. I ciekawie. A o to też przecież chodzi.

Zdaję sobie sprawę, że trochę przesunęłam akcenty. Ani słowa o Archie Sheppie, występującym przecież w bloku zatytułowanym „Geniusze jazzu” i odbierającym pierwszego wieczora Anioła Jazzu. Ani słowa o Ambrosie Akinmusirze, który pojawił się w drugim dniu festiwalu w części zatytułowanej „Nadzieje jazzu” i wzbudzał – obok Marii Schneider  – najmocniejsze emocje. Niewiele wreszcie o samej  Marii Schneider, światowej sławy artystce, która również Jazzowego Anioła odebrała. Może jest tak, że o tym, co najpiękniejsze, nie można już nic więcej powiedzieć? Może człowiek boi się, że bańka mydlana pęknie? Że zniszczy się urok i piękno? Oni niewątpliwie nadali najwyższą rangę i podnieśli poziom tegorocznego festiwalu. Ale może z przekory, może z czegoś innego – zajęłam się właśnie tymi pozostałymi...

 

Zgiełk! Tekst Marta Januszkiewicz

Lotos Jazz Festival – Bielska Zadymka Jazzowa to najważniejsze wydarzenie jazzowe w Polsce – głoszą obiegowe opinie oraz plebiscyty.  Po tegorocznym, 14. Festiwalu, nie mogę z pewnością tego stwierdzić. Nie można zaprzeczyć, że jest on wielkim świętem muzyki i muzyków jazzowych. Obserwuję go nie od dziś, ale po raz pierwszy przyszło mi go odwiedzić.

Okazało się, że świętujemy w galerii handlowej. W klubie „Klimat”. „Disco” wystrój, którego esencją była wisząca pod sufitem srebrna kula, nie współgrał z przestrzenią klimatów jazzowych. Galeria owa, jako miejsce współczesnej wszechkonsumpcji, „ugościła” także w swym holu młodych muzyków z Bielska-Białej i katowickiej Akademii Muzycznej, którzy faktycznie „stali się” muzakiem (jakim fajnym muzakiem!). Można się było przy nim zatrzymać przechodząc np. ze sklepu do wyjścia tej świątyni zakupów. Zaskoczenie było nierozerwalną częścią bielskiej imprezy. Na szczęście, muzycznie częściej byłam zaskakiwana pozytywnie. Czasami trzeba było sobie odpowiadać na pytanie – gdzie jest ten jazz?

Na starcie Festiwalu stanął kwintet młodego skrzypka Adama Bałdycha, któremu sekundował amerykański perkusista Dana Hawkins. Miło było słyszeć, jak wspaniale Bałdych potrafił swój instrument zmienić w saksofon - co u skrzypków rzadkie. Wirtuozeria jest owszem ważna, w grze na skrzypcach wydaje się kluczowa, szczególnie w świecie muzyki poważnej, z której zostały stosunkowo nie tak dawno „zaadoptowane”. Ale najbardziej liczy się przekaz, a nie popis technicznej sprawności, ukończenie „biegu z przeszkodami”. Im bardziej muzykę naszpikuje się skomplikowanymi biegnikami czy sprowadzi do zakrawającej na bezmyślną  „jazdę na piątym biegu”, tym na pewno szybciej nie zdobędzie się serca słuchacza. Nie uda się to również wtedy, gdy osnową dla solowego popisu będą zaledwie zgrabnie zakomponowane, kontrastujące wyrazowo „tematy”. A były to dwie naczelne idei muzyki, którą zaprezentował Bałdych i na koncercie, i na płycie „The Magical Theater”, z której pochodziła większość wykonanych tego wieczoru utworów. Teatralność dało się odczuć. I to w znaczeniu raczej pewnej sztuczności. Na całym tym - wcale „niemagicznym” tle, zaistniała też reszta muzyków, którzy jako zespół nie dość, że pokazali się z dobrej strony, to jeszcze skutecznie podążali za energią swojego lidera.

W drugiej odsłownie natomiast przywitaliśmy legendę saksofonu – Archie'go Sheppa w towarzystwie Joachima Kühna. Ich koncert z kolei, przywoływał chwilami pamięć o impulsach wolności avant-garde. Dostaliśmy trochę bluesa przeplatanego ogromem wybuchowości i oryginalnością brzmienia, a z drugiej strony jednostajność w szarych barwach. Przekaz opierał się na napięciach - napięciach niewątpliwie chwilami fizycznie trudnych do przyjęcia. Ale stworzył się muzyczny świat, który nie mógł nie pozostawić słuchacza obojętnym. Mniejsze znaczenie miało już to, że kondycja Mistrza Sheppa (grał na tenorze) nie ta co przed laty i, że spod dłoni Kuhna płynął niekiedy pseudowirtuozerski żar zahaczający czasem o tandetę. Próbkę tych wydarzeń można znaleźć na ostatniej płycie muzyków zatytułowanej „Wo!Man”. Uwadze recenzenta nie może umknąć fakt przyznania Sheppowi nagrody festiwalowej - statuetki Anioła Jazzowego, oraz także tak przesadnie monumentalnie skrojona na tę okazję laudacja - „dla […] artysty ognia i gniewu, pasji i miłości, stróża tradycji [...]”. Tylko gdzieś w tle pobrzmiewało pytanie, z czym Shepp się lepiej rozumie - z New Thing czy tradycją?

Gwiazda kolejnego dnia festiwalu to artysta młody (ma dziś 29 lat), ale opromieniony już sukcesem w prestiżowym Thelonious Monk International Jazz Competition. Nie zawaham się stwierdzić, że nie tylko drugi dzień imprezy, ale reszta festiwalowych zdarzeń, pozostała w cieniu jego występu. Ambrose Akinmusire Quintet wystąpił po raz pierwszy w Polsce. Nagrał niedawno swoją drugą płytę, tym razem w Blue Note, „When the Heart Emerges Glistening”. To wprost zachwycające, jak świetnie Akinmusire potrafi włączyć tradycję w wymiar nowoczesności. Wieczór rozpoczął się utworem zatytułowanym Confessions to My Unborn Daughter, a moją uwagę skupiła szczególna emocjonalność muzyki tego trąbkarza i kompozytora. Co więcej, za zachwycającymi dźwiękami stały liczne, nie tylko z jazzem związane inspiracje - wśród nich zdarzenia z życia, ważne dla niego osoby, ale również „wielki dorobek muzyczny” - m.in. muzyka Chopina. Wspaniałe było także i to, że współdzielący ze swym liderem scenę muzycy, nie odbiegali od niego ani poziomem, ani też świadomością, że to co grają, to nie tylko frazy i rytmy, ale to wszystko, co wnoszą do muzyki jako ludzie. Zadziwiało, jak lider kwintetu wraz z grającym na tenorze Walterem Smithem III, potrafią porozumieć się na scenie. Kilkanaście lat wspólnego improwizowania na pewno nie pozostało tu bez wpływu. Mogło się wydawać, że tylko niespiesznie i niezobowiązująco poszukują wspólnych źwięków, naturalnie między sobą „dyskutują” - ale zgrani byli tak naprawdę jak talia kart. Zresztą Ambrose sam kiedyś wyznał, „to niesamowite - on jest jakby częścią mojego umysłu, a ja jego”. By wymienić zalety zespołu nie starczyłoby miejsca - Matt Brener przy kontrabasie i perkusista Kendrick Scott byli jedyni w swoim rodzaju. Podobne zdanie mam o pianiście Samie Harrisie, który robił wycieczki w ciekawe rejony, a ich stylistyką, wydawali się być zaskoczeni nawet sami koledzy ze sceny. Na bis usłyszeliśmy z jednej strony sentymentalne, z drugiej szorstkim fortissimo wyrywające serce Ellingtonowskie „In a Sentimental Mood”.

Na finał tego wieczoru zaplanowano koncert Conchy Buiki. Już nie raz odwiedziła ona Polskę, więc mogło się wydawać, że zdarzenia na scenie dadzą się przewidzieć. A jednak nie do końca. Po pierwsze, przyjechała z bardzo nietypowym składem (którego nie zapowiadał drukowany program) - Scottem Kinsey'em, uznanym keybordzistą ze świata jazz fusion, współautorem muzyki do filmów, np. Ocean's Eleven. Towarzyszył Ramón Suárez, grający na flamenco cajón; o dziwo, nie okazał się on specjalistą w grze na tym instrumencie. Po drugie, występ odbył się bez próby. Improwizacja jest kluczem do jazzu, więc można na to spojrzeć bez obawy, ale czy Buika śpiewa jazz? Nie śpiewa też flamenco, jak nieopatrznie mówił program. Trzeba stwierdzić, że muzykom nie udało się porozumieć, właściwie na żadnej muzycznej płaszczyźnie. Kto zna wielobarwną kulturowo, tchnącą południowym słońcem bujającą muzykę Buiki, z ogromnym trudem „odbierał” nachalne bity syntezatora i laptopa, tak przypadkowe, do bólu beznadziejne. Cajón bił swój jednostajny rytm. A Buika „biła się” z tą całą miałką muzyczną materią. Uwiarygodnienie wyrazu próbowała uzyskać nadmierną „krzykliwością” i wysoką temperaturą przekazu, przepełnioną emocjami „krwawiącego serca na dłoni”. Trzeba jej przyznać, że dobrze wykorzystuje swoje aktorskie talenty, ale też to, że wie, że szczerość może wystarczyć i uratować ten „nietypowy” wieczór. I wystarczyła, nawet pozostawiając duże wrażenie - gdy na zakończenie zaśpiewała solo.

Nieodłączną, a też i bardzo ciekawą częścią bielskiego festiwalu jest konkurs dla młodych muzyków. Zazwyczaj na czele jury stawał w nim Jan „Ptaszyn” Wróblewski. Teraz jednak, gdy na miejscu była Maria Schneider, przewodnictwo swe oddał słynnej Amerykance. Z rekordowej, bo liczącej trzydzieści trzy zgłoszenia listy, wytypowano cztery zespoły. Szkoda, że jedynie tyle. Zaprezentowały się one na scenie Sali Koncertowej miejscowej PSM. Z rywalizacji zwycięsko wyszedł Interplay Jazz Duo – w składzie Kamil Urbański (fortepian) i Jędrzej Łaciak (gitara basowa). Żaden z nich to nie „zwierzę sceniczne”. Ułożone, introwertyczne granie, oddające hołd muzyce Billa Evansa, nie można powiedzieć, że nie było po prostu dobre. Porywał Fusion Generation Project z charyzmatycznym basistą Łukaszem Janem Jóźwiakiem i perkusistą Krzysztofem Kwiatkowskim (nagrody za indywidualność konkursu). Dariusz Dobroszczyk Trio, które zdobyło Specjalną Nagrodę Pieniężną Konkursu Festiwalu, dało popis jazzu doskonale wyważonego. Miło, że w konkursie znalazł się big-band - pod wodzą Mateusza Walacha. Jeden z saksofonistów grupy, który również skomponował wykonywany na konkursie utwór - Wojciech Lichtański, został wyróżniony za indywidualność. Wybór uczestników konkursu poprzez nadesłane przez nich nagrania, zawsze będzie pewną manipulacją – bo jazz jest zawsze wydarzeniem scenicznym - „tu i teraz”. Może dawać szanse na dostanie się do Konkursu większej ilości zespołów, np. przez wyłanianie ich w preselekcjach? 

Tego samego dnia dostaliśmy koncert zespołu NoJazz. Znowu, niestety znowu - na Zadymce wystąpili już w 2006 roku. Nie znam odpowiedzi na pytanie, dlaczego wrócili. Wydaje się, że przyjechali, by rozkręcić „niezłą imprezę” - tak swojską dla codzienności klubu „Klimat”.„Happy shiny people” z ogromem energii, ubrani w kolorowe, pstrokate „obciachowe wdzianka”, pokazali swoją radosną definicję Nu Jazzu. Takie składowe ich „wykonu”, jak klubowa elektronika, saksofon, „nawijka” jakby hip-hopowa, sprzedały się na sali świetnie. Zespół ten, swój sukces mierzy w poziomie obciachu, zabawnej scenicznej aparycji i jakiejś zaskakującej „jazzowej paranoi”, według zasady „im więcej żartu, tym lepiej”. I tak, ta cała jarmarczna tandeta spowodowała, że musiałam opuścić salę. Zresztą, robili to i inni fani sztuki muzycznej. Potem słuchacze mogli „pobawić się” przy elektronicznych bitach Dj Balata.

Jubileusz, feta „dziękczynienia” i „geniusz-anioł jazzu” - takimi hasłami pokrótce można określić kolejny wieczór – galę w miejscowym Teatrze Polskim. Miałam wrażenie, że muzyka musiała aż przebijać się przez płynące ze sceny gąszcze laudacji oficjeli, poklepywań po plecach i słów podziękowań. Nagrodzono laureata konkursu – Interplay Jazz Duo, honory oddano jubileuszowi 45-lecia jazzu w Bielsku-Białej, ostatnią „oficjalną” częścią gali było złożenie na ręce Marii Schneider statuetki Anioła Jazzu.I teraz pozostańmy już tylko przy wydarzeniach muzycznych. Po Interplay Jazz Duo, który pokazał się z tak samo dobrej strony, co na konkursie, zagrał kwartet Andrzeja Zubka - w identycznym składzie, jak w pamiętnym roku 1967. Wtedy to, za jego sprawą, pierwszy raz w Bielsku-Białej zabrzmiał jazz. Zespół ten święcił potem sukcesy na Jazzie Nad Odrą, kariery muzyków potoczyły się wartkim nurtem. Dziś, wpisują się oni na karty historii jako jazzmani wielkiego formatu, zasłużeni dla polskiego jazzu. Na scenie stanęli więc: Bronisław Suchanek (kontrabas), Bogusław Skawina (trąbka), Kazimierz Jonkisz (perkusja) oraz Andrzej Zubek, który zagrał na saksofonie. Dziś lepiej znamy Zubka jako kompozytora, pedagoga, wychowawcę pokoleń polskich jazzmanów, prowadzącego big-band Akademii Muzycznej w Katowicach. I nie dał nam o tym zapomnieć – miłym zaskoczeniem było wkroczenie na scenę, w trakcie jednego z finalnych utworów, big-bandu, składającego się z wychowanków Profesora. Radosne i żywiołowe granie z dozą sentymentu, nie pozostawiło słuchaczy nieusatysfakcjonowanych. Trzeba zaznaczyć, że koncerty jubileuszowe mają to siebie, że nie wymagają recenzji. Bo zawsze są przyjemnym wydarzeniem.

Zakończenie wieczoru należało do wielkiej gwiazdy bandleaderingu – Marii Schneider. Niewątpliwie, udowodniła ona, że jest jednym z najlepszych kompozytorów w świecie muzyki jazzowej. Na pierwszy rzut oka, to drobna blondynka, a tak naprawdę tytan pracy, autorytet ujarzmiający męskie hordy big-bandu (bo bądźmy szczerzy i powiedzmy, że statystycznie kobiet w tego typu zespołach jak na lekarstwo). Spostrzegawczy organizatorzy na pewno zauważyli, że w swej fizyczności, ale też w muzyce, ma coś z „anielskości” i wręczając jej festiwalowe wyróżnienie, ogłosili ją Aniołem Jazzu.

Po prawdzie, Schneider nie miała wiele czasu na pracę z festiwalowym big-bandem, ale zupełnie nie dało się tego słyszeć. Składał się on ze studentów, absolwentów i wykładowców „jazzówki” Akademii Muzycznej w Katowicach i przyjął nazwę Silesian Jazz Orchestra. Próby do koncertu były otwarte dla słuchaczy, co stanowiło dodatkową atrakcję Festiwalu. Zabrzmiały m.in. Concert in a garden, Last season, Gumba blue, Journey home...wiele pięknych emocji, można było się rozmarzyć. Nawet sama Schneider dała się im ponieść - nie kryła wzruszenia przy opowiadaniu o swoich inspiracjach przy tworzeniu jednej z wykonywanych kompozycji. Co więcej, można było się zaskoczyć poziomem naszych muzyków. Solówki np. trębacza Jerzego Małka, puzonisty Jacka Namysłowskiego, Jerzego Główczewskiego na saksofonie sopranowym, godne były podziwu i miary wydarzenia. Aż dziw - bo na całonocnych jam sessions - i ich okolicach - muzycy nie próżnowali...

Popołudnie finału Zadymki, w pewnym stopniu też było podróżą sentymentalną. Jan „Ptaszyn” Wróblewski ze swoim sekstetem wykonał pogram „Moi pierwsi mistrzowie: Komeda, Trzaskowski, Kurylewicz”. Jak zwykle nie zabrakło niezwykłych opowieści i anegdot z dozą humoru, które Ptaszyn jak nikt inny potrafi snuć przy konferansjerce. A do tego granie było przednie! Wystąpili: Wojciech Niedziela przy fortepianie, na trąbce zagrał Robert Majewski, na saksofonie Henryk Miśkiewicz, a kontrabasie Sławomir Kurkiewicz, a przy perkusji zasiadł Marcin Jahr. Choć na program składały się kompozycje historyczne, to wcale nie zalatywały naftaliną. Czasami zyskiwały one zupełnie nowe oblicze, jak Szara kolęda Komedy (zagrana w nieoryginalnym metrum i zmienioną melodią), jego Kołysanka z filmu Dwaj ludzie z szafą czy Ten plus Wight Kurylewicza. Wartością samą w sobie była możliwość usłyszenia utworów zagranych „właśnie tak jak się kiedyś grało”, jak powiedział Ptaszyn – np. Vision Trzaskowskiego. Koncert finałowy Festiwalu, na który zaproszono ZumbaLand, dla mnie okazał się stratą czasu. Upchane do granic możliwości schronisko na Szyndzielni oferowało tylko zgiełk i alkohol z przekąskami. Jazzu nie było. Szkoda. Ktoś przetłumaczył kiedyś słowo „jazz” jako „zgiełk”. Coś w tym jest, coś określającego tegoroczny Festiwal. Zamęt stylistyczny, nieporozumienia programowe, problemy z odnalezieniem się w przestrzeniach, a z drugiej strony tłumy jazz-fanów, obecność muzyków z najwyższej półki, wrzawa wokół jazzu – takie festiwalowe obrazki przedstawiają mi się przed oczami. Co więcej, wiele koncertów prowokowało pytania o granice jazzu. Jego nieobecność w wielu momentach Zadymki – szanowanego Festiwalu, bodaj „najlepszego w Polsce”, budziło wielkie zaskoczenie. A może jest może tak, jak powiedział kiedyś Shepp - „this is jazz – you never know”. Albo można zapytać: this is Bielska Zadymka Jazzowa– you never know?

 

Czym jest jazz w Bielsku-Białej, czyli kolejna „Zadymka”. Tekst Adam Romel

W dniach 22 – 25 lutego odbyła się 14. edycja Bielskiej Zadymki Jazzowej. Festiwal, często określany najlepszym tego typu w Polsce, jak co roku zaproponował szeroki wachlarz wydarzeń. Znalazło się miejsce dla muzyków reprezentujących najróżniejsze kręgi stylistyczne; zarówno dla gwiazd sceny, jak i dla młodych – jeszcze nie albo już uznanych – twórców. Przyjrzyjmy się więc, ile i jakiej „zadymki” zrobiono w Bielsku-Białej  tym razem.

Dzień pierwszy

Festiwal zainaugurowali giganci w swoich kategoriach - kwintet Adama Bałdycha oraz duet Archie Shepp i Joachim Kühn. Pomysł zaprezentowania jednego wieczoru czołowej swego czasu postaci muzyki free oraz młodego zdobywcy wielu prestiżowych nagród wydawał się interesujący. Kwintet Bałdycha zaprezentował komunikatywną, momentami folkloryzującą muzykę osadzoną w post-bopowej tradycji. Wydaje się więc, że sama koncepcja idealnie wpisuje się we współczesną estetykę. Niestety, muzyka z początku nawet efektowna, z minuty na minutę zaczęła wydawać mi się kopiującą samą siebie. Kompozycyjnie również nie znalazłem tutaj niczego interesującego, jednak nie przeszkadza to w momencie, gdy improwizując muzycy potrafią swoją sztuką wznieć muzykę na wyższy poziom. Najlepiej wywiązał się z tego zadania saksofonista Maciej Kociński. Uprzedzając fakty, okazał się on najbardziej interesującym punktem całego pierwszego dnia festiwalu, potrafiącym dramaturgicznie zaplanować trzymające w napięciu i stylistycznie różnorodne partie. Zupełnym przeciwieństwem okazała się gra lidera zespołu – w moim odczuciu jego solówki za szybko prowadziły do momentu kulminacyjnego, będącego za każdym razem postawieniem na jak największą liczbę dźwięków, bez przejmowania się tym, by dźwięki te razem tworzyły jakąś sensowną całość. Reszta zespołu grała co prawda profesjonalnie, jednak podążając za koncepcją lidera pokazała muzykę, którą odebrałem jako przewidywalną i niezapadającą w pamięć.

Shepp i Kühn zaprezentowali jazz będący zderzeniem dwóch odmiennych osobowości i podejść stylistycznych. Pierwszy - zakorzeniony w bluesie i szorstkim brzmieniu amerykańskiego free, drugi – pełen patosu i nawiązujący wyraźnie do tradycji muzyki europejskiej. Moim zdaniem efekt brzmieniowy byłby ciekawszy, gdyby Shepp zrobił trochę więcej „miejsca” swojemu koledze. A tak słuchaliśmy wysoce zaangażowanych, lecz statycznych elaboratów saksofonowych na tle klasycyzującego fortepianu. Brakowało mi jakiegoś punktu porozumienia, jakby obaj mówili w inny sposób o dwóch różnych sprawach. Świetnie wypadły dwa standardy – Lonely Woman oraz Harlem Nocturne. Zakomponowane fragmenty umieszczone były pomiędzy dramatycznymi wariacjami, mistrzowsko rozbudowującymi tematy przywołujące obraz tonącego w papierosowym dymie klubu. Tym samym otrzymaliśmy jazz stojący na granicy dwóch „epok”, którego słuchało się z zainteresowaniem pomimo niemałego wysiłku. Ciekawa refleksja dotycząca podejścia do muzyki nasuwała mi się w momencie, kiedy jeszcze przed swoim występem wyraźnie nieprzywykły do tego typu sytuacji Archie Shepp odbierał nagrodę Anioła Jazzu. W czasach jego młodości sytuacja „kolekcjonowania” nagród, które miałyby świadczyć o poziomie artystycznym muzyka była prawdopodobnie obca. Dzisiaj wychodzący na scenę muzyk zazwyczaj wpierw legitymuje się ukończonymi szkołami i wygranymi konkursami, nastawiając zawczasu słuchaczy na mające nastąpić doświadczenia. Szkoda tylko, że efekt nie do końca spełnia oczekiwania.

Dzień drugi

Dla większości koneserów występ Ambrose Akinmusire Quintet był, obok koncertu Marii Schneider, największa gratką festiwalu. Ten młody trębacz również legitymował się nie byle jaką nagrodą konkursową, aczkolwiek od początku słychać było wyższy poziom artystyczny kwintetu oraz prawdziwą klasę lidera. Nie było tutaj miejsca na „gwiazdorzenie” - tylko solidna, przemyślana, a tym samym niesamowicie wciągająca gra. Kwintet czerpał garściami z tradycji, uaktualniając ją o nowoczesne zdobycze jazzu. Ciekawie wypadł nieograniczający się do rytmicznej roli, a grający również barowo perkusista Kendrick Scott. Akinmusire pozostawiał jednak swoich kolegów w tyle, co w żadnym wypadku nie umniejsza ich roli! Wszyscy wydawali się trzymać emocje „na smyczy” - pozwalając muzyce wybrzmieć, stopniowo doprowadzali do „eksplozji”. Aranżacje utworów przewidywały  określone miejsca dla solowych popisów, okraszając je kontrapunktującymi wstawkami i efektownymi przejściami pomiędzy kolejnymi partiami. Wszystkie te elementy tworzyły przepiękny, czysto muzyczny spektakl!

Zastanawiam się, dlaczego organizatorzy nie postanowili otworzyć drugiego dnia koncertem Buiki? Ambrose przyćmiłby wtedy moje (i pewnie nie tylko moje) mieszane odczucia co do występu hiszpańskiej artystki. Momentami intrygujący pod względem teatralnym, muzycznie był wręcz antytezą tego, czego spodziewam się po festiwalu jazzowym. Zaważył na tym pewnie fakt, że wokalistka występowała z elektronicznym akompaniamentem. Nie ma oczywiście w tym nic złego - późniejszy koncert NoJazz pokazał, co naprawdę można z elektroniką zrobić. Tutaj, w najgorszym tego słowa znaczeniu „podkład” imitujący wszelkiej maści etniczne brzmienia był tłem dla krzykliwych, monotonnych wokaliz i skromnych syntezatorowych improwizacji. Buika z pewnością ma ciekawy głos i spore umiejętności, wydaje mi się jednak że to brak „żywego” składu zaważył na męczącym, przynajmniej mnie, występie. Jeżeli mógłbym coś zasugerować organizatorom, to aby poszli za pomysłem przyświecającemu dniu trzeciemu i osobno aranżowali wieczory z muzyką  „jazzową”, a osobno z „poza-jazzową”. W tym przypadku wyszłoby to na dobre zarówno Kwintetowi, jak i Buice.

Dzień trzeci

Ten dzień Zadymki, to głównie finał konkursu dla nowych projektów muzyki jazzowej. Do finału dostały się cztery zupełnie od siebie różne zespoły. Zastanawiać się można, jakimi kryteriami należy oceniać tak stylistycznie odrębne od siebie grupy. Jednak z drugiej strony pokrzepiający jest fakt, że nie został przeforsowany tylko jeden typ ekspresji muzycznej, co pozwala zachować jakże potrzebną różnorodność.

Konkursowe popołudnie rozpoczął big-band Mateusza Walacha. Ze względu na naiwne kompozycje i aranżacje, wypadł on średnio. Oczywiście nie należy oczekiwać od młodych muzyków tego, czego oczekujemy od weteranów, lecz w porównaniu z innymi finalistami, moim zdaniem nie jest to jednak coś, co (na tym poziomie artystycznym) warto by nagradzać. Mając do dyspozycji tak bogatą big-bandową dyskografię, wątpliwe jest by ktoś po ten zespół szczerze sięgnął.

Na przeciwnym biegunie ukazał się Fusion Generation Project. Zespół zaprezentował wysoce żywiołową i motoryczną muzykę opartą o brzmienia elektrycznych instrumentów. W każdym z muzyków możemy dostrzec odmienne inspiracje. Jeżeli gitarzysta Krzysztof Lenczowski preferuje czytelny styl nawiązujący do Matheny'ego czy Scofielda, to basista Łukasz Jan Jóźwiak momentami wręcz kopiuje brzmienie Lesa Claypoola z grupy Primus. Prócz wszechobecnych technicznych fajerwerków, ważne jest to, że kompozycyjnie zespół również stał na dobrym poziomie. Charakterystyczne motywy muzyczne, ciekawe rozwiązania formalne oraz (tak ważna dla tego typu grania) samokontrola sprawiają, że zespół na przyszłość rokuje bardzo dobrze. Projekt Dariusza Dobroszczyka, to standardowe trio na fortepian, perkusję i bas. Wpisuje się ono w charakterystyczny ecm'owski typ brzmienia i... nic więcej dodawać nie trzeba. W moim osobistym odczuciu zespół nie pokazał niczego nowego, a jednocześnie nie jest jeszcze na tyle dojrzały, by nagradzać go bez krzywdzenia tym samym pozostałych uczestników konkursu. Nie oznacza to, że jest to zespół słaby! Po prostu specyfika wykonywanej przez nich muzyki sprawia, że tak jak w przypadku Mateusz Walach Big Band, warto by było popracować nad czymś, co szczerze pozwoli zainteresować się tym projektem na dłużej.

Interplay Jazz Duo wystąpiło na samym końcu i wydaje się, że był to zabieg zamierzony. Duet na fortepian i akustyczną gitarę basową wybijał się spośród uczestników na wielu planach. Zaprezentował złożoną, quasi-polifoniczną muzykę nawiązującą wyraźnie do legendarnego tria Billa Evansa (z sześciu zaprezentowanych kompozycji, dwie były właśnie jego autorstwa). W grze Jędrzeja Łaciaka wyraźnie słychać Scotta LaFaro, co w przypadku duetu ma ogromne znaczenie. Muzyka zespołu w pierwszej chwili może sprawiać wrażenie intelektualnej i „obliczonej”. Jest to jednak mylne spostrzeżenie, gdyż wewnątrz kryje się ogromny ładunek emocjonalny, przykryty przez niezwykle kontemplacyjny charakter całości. W połączeniu z naprawdę świetnymi kompozycjami oraz telepatycznym zgraniem obu panów dostajemy muzykę, która słusznie dostała nagrodę w tegorocznym konkursie.

Pomysł, by finał dnia trzeciego był przerwą od „muzyki artystycznej” i postawienie na dobrą zabawę był w moim przekonaniu świetny. Grupa postawiła na wysoce energetyczne „beaty” z dodatkiem świetnych (w tej konwencji) improwizacji na instrumentach dętych, deklamowanych wokaliz, z czynnym włączeniem w to wszystko publiczności, która wspólnie z muzykami skandowała teksty utworów, tańczyła na scenie i epatowała niesamowitą wręcz energią. Różnorodne i ciekawie napisane utwory nawiązujące do całego spektrum różnych gatunków (reggae, muzyka kubańska, nu-jazz, hip-hop) plus wysoki stopień spontaniczności sprawił, że koncert był interesujący nie tylko dla chcących się po prostu bawić, a również dla tych chcących słuchać. Ciągłe puszczenie oka do odbiorcy, przy jednoczesnym nie narażaniu się na kicz jest umiejętnością naprawdę wartą uwagi. A moja finalna myśl jest taka, że grupa pojawiła się na festiwalu nie tylko z powodu mistrzowskiej pod względem marketingowym nazwy. Tak naprawdę dała nam poczuć – w bardzo zaktualizowanej formie - czym był kiedyś taneczny jazz. Wieczór zakończył klasyczny klubowy set DJ'a Balata.

Dzień czwarty   

Przedostatni wieczór Zadymki był muzycznie wypełniony do granic możliwości (również wzajemnym poklepywaniem się po festiwalowych pleckach). Galę w Teatrze Polskim otworzył finalista konkursu, zespół Interplay Jazz Duo. Muzyka duetu pięknie komponowała się z salą teatru, tworząc niesamowitą wręcz atmosferę.  Po przerwie na scenę wkroczył tegoroczny jubilat, Andrzej Zubek. Wpierw nagrodzony za jego wkład w rozwój polskiego jazzu, następnie ze swoim pierwszym historycznym kwartetem zaprezentował muzykę mogącą być (bez wdawania się w oceny) podsumowaniem tego, co rozumiemy pod pojęciem „współczesny polski mainstream”. Muzykę na bardzo dobrym poziomie, czerpiącą najlepsze wzory z tradycji, lecz z wyłączeniem tych elementów, które mogłyby zbytnio zaskoczyć słuchacza bądź nadwyrężyć jego wrażliwe(?) ucho. Na galę w teatrze – idealne. Zespołu słuchało z zainteresowaniem, muzycy cały czas prowadzili słuchacza ścieżką bez przypadkowych odnóg i ślepych uliczek, co może być zaletą lub wadą – zależnie od gustu. Wydawało się, że na największą swobodę pozwalał sobie kontrabasista Bronisław Suchanek, który swoją pomysłowością oraz eleganckim nawiązywaniem do poza główno-nurtowych stylistyk doskonale urozmaicał muzykę proponowaną przez kwartet. Na finał do zespołu dołączyła Silesian Jazz Orchestra. Trzeba w tym momencie pogratulować odwagi - bądź co bądź w większości studenci Zubka mieli za chwilę być poprowadzeni przez Marię Schneider. Jubilat zastosował jednak sprawdzony „trick” i bisował koncert chwytliwym standardem, co zawsze w jakiś sposób stymuluje emocjonalnie publiczność. Moim zdaniem bez tego, jego big-bandowa propozycja wypadłaby blado.

Po kolejnej porcji uścisków dłoni, nagród i podziękowań nastąpiła chwila, na którą prawdopodobnie czekali wszyscy od samego początku Zadymki. I bez przesady można powiedzieć, że Maria Schneider doprowadziła śląską orkiestrę na muzyczne (nie tylko jazzowe!) wyżyny. Jej muzyka jest złotym środkiem pomiędzy kompozycją i improwizacją, pomiędzy zamysłem kompozytora, a indywidualnością instrumentalisty. Jeżeli ktoś miał okazję być na otwartych próbach zespołu oraz słyszał ostatnie projekty solistów, to podczas koncertu mógł dojść do wniosku, że Maria Schneider dokonała swego rodzaju cudu. Tak przygotowała zespół, by bezbłędnie odczytał jej intencje – było to widać na próbach, podczas których kompozytorka wyczulona była na każdy najmniejszy detal. Efektem była sztuka, której nie można określić inaczej, jak po prostu przepiękną. Kolejne utwory subtelnie nawiązywały do muzyki różnych regionów świata, nawiązania te były jednak tylko pewnym impulsem, gdyż cały czas obcowaliśmy z oryginalnym językiem Marii Schneider. A jest w nim miejsce zarówno dla wzruszającego liryzmu, jak i dla ekspresyjnego bluesa. Za każdym utworem kryła się pewna historia, którą muzycy idealnie potrafili oddać w czasie swoich solowych „pięciu minut”. Pozostaje więc mięć nadzieje, że doświadczenia zebrane podczas pracy z tą wybitną aranżerką zaowocują i doczekamy się powtórki z tego niezwykłego wydarzenia w przyszłości.

Dzień piąty

Wydaje mi się, że bez przesady można określić koncert sekstetu Jana „Ptaszyna” Wróblewskiego za faktyczne zakończenie festiwalu, gdyż to co działo się później na Szyndzielni („koncert finałowy”) na pewno nie miało żadnych artystycznych aspiracji. Jan „Ptaszyn” Wróblewski zaprezentował kompozycje swoich pierwszych mistrzów: Komedy, Trzaskowskiego i Kurylewicza. Nie zostały one drastycznie przearanżowane -  mówił o tym sam Ptaszyn, gdyż chciał w każdej z nich przywołać ducha swoich autorytetów. Pomimo tego udało mu się zaznaczyć swoje „Ja” w każdym utworze, co pozytywnie wpłynęło na jakość muzyki – nie była ona naśladowaniem nagrań z naszej płytoteki, a czymś, co zyskało nowe oblicze i warte było doświadczenia na żywo. Styl gry sekstetu określiłbym jako „starą szkołę”, muzykę w swym liryzmie bezpośrednią, mówiącą o pięknych rzeczach w sposób pozbawiony zbędnego sentymentalizmu, spoglądającą raczej w stronę swingu, niż na Coltrane'a. Dlatego też, pomimo różnych nastrojowo kompozycji (tak jak różni byli bohaterowie koncertu), jazz ten cały czas był pełen radości i spontaniczności. Pojawiło się legendarne Astigmatic – dotychczas  moje doświadczenia z tym dosyć często granym na żywo utworem były mało zajmujące. Sekstet podszedł do kompozycji od zupełnie innej strony – zamiast podkreślać pierwiastek „free” i próbować przebić płytowy pierwowzór, zespół wykorzystał najbardziej odpowiednie dla siebie elementy oryginału, by przetłumaczyć go na zrozumiały dla siebie język. Komedowski standard zyskał tym samym innego koloru, co wyszło  na dobre samej muzyce. I jeżeli w kontekście całego festiwalu mielibyśmy wskazać zespół, który w swej tradycyjnie pojmowanej „jazzowości” jest niezaprzeczalnie najbardziej autentyczny, to był to właśnie Sekstet Ptaszyna. Wszyscy wielcy tegorocznej Zadymki są już jedną bądź dwiema nogami w „nowoczesności” - oczywiście ani lepszej, ani gorszej od tradycji – dlatego też każda okazja do posłuchania fantastycznej muzyki o tym przemijającym już brzmieniu jest warta wykorzystania.

Szczerze współczuje ludziom, zapłacili niemałe pieniądze za „koncert finałowy” tylko po to, by siedzieć na schodach, korytarzach, w pomieszczeniach gospodarczych i „słuchać” zespołu ZumbaLand z głośników (oczywiście co szczęśliwsi mogli obejrzeć go na ekranie telewizora, nie wspominając o tych nielicznych, którym udało się stanąć pod sceną). Najwyraźniej organizatorzy postanowili (dosłownie) upchać jak najwięcej osób w jednym miejscu. Doskonale rozumiem, że taka jest tradycja Zadymki i fajnie jest napić się w górskim schronisku, nie ukrywam też pewnego uroku towarzyszącemu całemu przedsięwzięciu dostania się i wydostania z Szyndzielni. Szkoda tylko, że na miejscu okazało się to niewarte zachodu, a za wydane na bilet pieniądze można by napić się jeszcze dziesięć razy. Sam zespół chyba również dobrany został tak, by zbytnio nie rozpraszał uwagi gości. Wypada wspomnieć, że wpisuje się on w nurt zamerykanizowanego world music, co w kontekście licznych projektów tego typu wypadło nieciekawie. Muzyka, która po tylu trudach z dostaniem się na koncert i tak pozostawia człowieka obojętnym, niech pozostanie recenzją dla samej siebie.

Organizatorom czternastej odsłony Bielskiej Zadymki Jazzowej prawdopodobnie przyświecał cel, aby ukazać możliwe jak najszersze spojrzenie na muzykę improwizowaną. Świadczył o tym dobór artystów zarówno głównych, jak i finalistów konkursu dla nowych projektów jazzowych. Bardzo odmienna stylistyka i konfrontacja spojrzenia „młodych” i „doświadczonych” tworzyły bardzo ciekawy kontrast, jednakże nie da się ukryć pewnego dyskomfortu spowodowanego oczekiwaniami co do „festiwalu jazzowego”, a tym co niekiedy zostało zaproponowane przez Zadymkę. Mimo wszystko plusy festiwalu były plusami przez duże „Pe”, które pozwalają przymknąć (lecz nie całkiem!) oko na pewne niedociągnięcia. Festiwal przyniósł mi wiele wzruszeń, mam więc nadzieję że obecne również rozczarowania zostaną zminimalizowane w przyszłym roku, by Bielsko-Biała mogła faktycznie i bez przesady chwalić się „najlepszym festiwalem jazzowym w Polsce”.