Jackie McLean - być jak Charlie Parker!

Autor: 
Piotr Jagielski
Zdjęcie: 

Nastoletni Jackie McLean wszedł do rodzinnego domu w Nowym Jorku tylnymi drzwiami, po ciężkim dniu. Nie chciał już wiele robić, na pewno niczego poważnego. Wszedł do kuchni i przywitał się z matką. „Był telefon do ciebie – powiedziała – Dzwonił „Bird” i powiedział, że masz być w klubie wieczorem. A! I masz zabrać saksofon”. I już nie było go w kuchni. Nie było go już nawet na schodach na piętro. Jackie siedział na łóżku w swoim pokoju ćwicząc jak opętany przed swoim wielkim dniem. Tego wieczoru miał grać przed samym Charliem Parkerem.

„Bird” się spóźnił, jak zwykle miał do załatwienia jeszcze jakieś niemuzyczne sprawy. McLean stał na scenie i dawał z siebie tyle, ile miał. A że nie miał jeszcze zbyt wiele i zjadła go trema, publiczność zaczynała się denerwować. W końcu na końcu sali otworzyły się drzwi, do środka wpadł snop światła a razem z nim postawna sylwetka Parkera. Przyjechał i przedzierał się przez rozentuzjazmowany tłum, trzymając swój saksofon wysoko nad głową. Wszedł na scenę, pograł chwilkę z młodym zastępcą a potem zwrócił się do niego jak nauczyciel do ucznia: „Usiądź sobie i posłuchaj”. Jackie usiadł, słuchał i z każdym kolejnym dźwiękiem był coraz bardziej przekonany, kim chciałby zostać w przyszłości. Chciałby zostać „Birdem”.

Jackie McLean to jeden z tych muzyków-ofiar wpływu Parkera. Jak sam przyznawał: „Gdy ktoś zarzucał mi, że brzmię dokładnie jak „Bird”, cieszyłem się. O nic innego mi nie chodziło.” Niestety za sprawą zgubnego wpływu Parkera nie tylko przez pewien czas skazany był na bycie jedynie cieniem swojego mistrza, ale wypielęgnował w sobie nałóg heroinowy, który zjadł większą część pierwszego etapu jego kariery. McLean trafił pod kuratelę Parkera i Milesa Davisa. Zajmowali się młodszym kolegą a „Bird” nawet ostrzegał (jak wszystkich dookoła) o fatalnych skutkach uzależnienia. Ale – jak wszyscy, których saksofonista usiłował uratować – Jackie wychodził z założenia, że aby grać jak Parker trzeba „grzać” jak Parker.

McLeanem od zawsze opiekowali się muzycy. Był chyba „maskotką drużyny” – rady dawali mu nie tylko Parker ale także Thelonious Monk czy Bud Powell. W szkole średniej założył zespół wraz z Sonnym Rollinsem. Jackie miał granie wpisane w koszty, było tylko kwestią czasu aż zostanie prawdziwym, pełnoprawnym i dorosłym członkiem jazzowego środowiska. Gdy miał zaledwie 19 lat wziął udział, wraz z Rollinsem, w sesji nagraniowej albumu „Dig” Milesa Davisa. Następnie przyłączył się do wesołej gromadki Charlesa Mingusa pracując przy powstawaniu albumu „Pithecanthropus Erectus”. Jednak nie zagrzał miejsca w zespole kontrabasisty. Mingus miał porywczy charakter a Jackie był ciężkim heroinistą, nieszczęście wisiało w powietrzu. W końcu panowie nie zgodzili się w jakiejś sprawie, ale zamiast to obgadać albo się rozejść załatwili sprawę po męsku – Mingus wyprowadził prawy sierpowy prosto w szczękę saksofonisty na co ten zareagował wyjęciem noża z kieszeni. McLean wspominał po latach, że był bardzo bliski zaatakowania Charlesa. Po tym incydencie przeniósł się w nieco bezpieczniejsze rewiry – dołączył do Jazz Messengersów Arta Blakeya.  Był na fali, ale niestety zbyt często bywał również na haju, co skończyło się odebraniem mu karty muzyka [„Cabaret Card”] co oznaczało zakaz występów i zapowiedź bardzo poważnych problemów finansowych. Jackie zrozumiał, że jest tylko jedna droga i poświęcił się pracy w studiu – w ten sposób mógł zarabiać. Przez lata 50. i 60. McLean przeszedł nagrywając kolejne albumy dla Blue Note’u, jako lider i jako muzyk sesyjny dla takich postaci jak Lee Morgan, Donald Byrd, Billy Higgins, Ornette Coleman czy Dexter Gordon. Wreszcie dochodził do głosu. Własnego głosu. Charlie Parker coraz bardziej szedł w odstawkę a na pierwszym planie pojawiał się Jackie McLean – jedyny w swoim rodzaju. Choć jego brzmienie wywodzi się z tradycji hard-bopowej, z biegiem lat McLean zwracał się coraz chętniej w kierunku jazzu modalnego i nastrojowych ballad. Tylko po to, by zaraz spróbować mierzyć się z graniem bardziej awangardowym czy po prostu spróbować bluesa. Jackie nie wybierał spośród mnogości a brał wszystko dla siebie. Zgodnie z zasadą swojego dawnego nauczyciela, Charliego Parkera - wszystko albo nic.

Gwiazda i tragiczny żywot tegoż Parkera dogasały. „Bird” był już na skraju wyczerpania; jego organizm, osłabiony przez litry alkoholu które wlewał w siebie by nie brać heroiny, i opasły nie potrafi już dłużej dźwigać jego ducha i poddał się w 1955 roku. Kilka dni przed śmiercią, McLean spotkał „Birda” po raz ostatni. Parker był w fatalnym stanie i usiłował wyłudzić od Jackiego pieniądze. McLean był wściekły ponieważ wcześniej stary przyjaciel ukradł mu saksofon by zastawić go w lombardzie. Odmówił pożyczki i odjechał taksówką. W wywiadach opowiadał, że gdy kilka dni później jadąc metrem przeczytał w gazecie informację o śmierci Parkera niemal załamał się nerwowo. Jednak śmierć „Birda” nie poszła na marne – Jackie otrzymał w spadku bardzo przejmujący widok upadającego niegdyś geniusza, którego styl życia doprowadził do roztrwonienia talentu. Wtedy naprawdę umarł Charlie Parker a narodził się Jackie McLean.

W 1967 roku zmiany w zarządzie Blue Note’u spowodowały, że rozwiązano kontrakt z saksofonistą. Wytwórnia podejmowała dialog z bardziej komercyjnym rodzajem muzyki, a Jackie się nie kwalifikował. Znów musiał zdecydować się na zwrot – tym razem poświęcił nagrywanie i wyruszył zarabiać w trasy koncertowe. Zaczął również nauczać – prowadził wykłady na renomowanych amerykańskich uczelniach i stawał się „Birdem”: żywą legendą do której młodzi adepci przychodzą pytać o rady. Zmarł po długiej chorobie w 2006 roku. Swoją ostatnią płytę „Nature Boy” nagrał dla Blue Note’u w 2000 roku. Brzmi na niej młodo jak zawsze. Wydawać się może, że lata 60. nigdy się nie skończyły.