Jazz Jantar: Atomic i The Thing: O czym trzeba milczeć?

Autor: 
Kajetan Prochyra
Autor zdjęcia: 
Paweł Wyszomirski / TESTIGO.pl Copyright: www.wyszomirski.pl

Po otwierających gdański festiwal Jazz Jantar, koncertach Atomic i The Thing, muzycy zgodzili się na spotkanie z publicznością, które przmieniło się w wywiad. Rozmowa przebiegła w specyficznej, dość prześmiewczej atmosferze, jednak to, czym muzycy zechcieli się podzielić, warte jest namysłu i zapamiętania. 

Spotykamy się kilkanaście godzin po tym, jak jazzowy świat obiegła smutna informacja o śmierci znakomitego saksofonisty i improwizatora Davida S. Ware’a. Może zechcielibyście podzielić się wspomnieniami związanymi z nim i jego muzyką.

Mats Gustafsson: Takie wspomnienia to coś bardzo osobistego - coś co należy do mnie i może moich najbliższych. To był niesamowity muzyk i człowiek. To oczywiście wielka strata dla całej naszej społeczności. S. Ware chorował już od długiego czasu [od kilkunastu lat David S. Ware miał poważne kłopoty z nerkami, ok 10 lat żył dzięki dializom, w 2009 roku przeszedł udaną operację przeszczepu nerki]. To rzeczywiście zły czas. Niedawno straciliśmy Johna Tchicai’a . To wszystko wspaniali muzycy. Ale taki jest porządek rzeczy.

Trudno nie zauważyć, że z The Thing wystąpiliście w specyficznych uniformach (wszyscy muzycy mieli taki sam t-shirt i czarne spodnie). Co jest na waszych koszulkach?

Ingebrigt Håker Flaten: To koszulki restauracji Ruby’s Barbecue w Austin w Teksasie.

I rozumiem, że jest to najlepsze co można zjeść w Teksasie?

IHF: Nie.

Fredrik Ljungkvist: Ale jest naprawdę świetne. Też tam jedliśmy.

Mats Gustafsson: Jesteśmy sponsorowani przez tę restaurację i jesteśmy z tego, bardzo, bardzo zadowoleni bo cały czas dostajemy te koszulki.

Z wywiadów z różnymi muzykami grającymi free można wyczytać właściwie całkiem prosty przepis na muzykę improwizowaną: oczywiście konieczna jest technika i opanowanie instrumentu, ale podstawą zdaje się być otwartość i umiejętność komunikacji. Co dodalibyście do tego przepisu?

Paal Nilssen-Love: Niezależnie od tego czy jest to muzyka improwizowana czy nie, potrzebne jest doświadczenie. Im więcej grasz, im więcej muzyków spotykasz na swojej drodze tym więcej zyskujesz doświadczenia i jesteś lepszy.

Mats, często przywołujesz myśl Dereka Bailey: „music is like living, but better” (muzyk jest jak, życie, tylko lepiej). Czy mógłbyś rozwinąć odrobinę tę myśl?

Wydaje mi się, że wywiady są co do zasady czymś dobrym, to zależy od tego jak je czytasz. Jeśli chodzi o muzykę - i nie tylko - nie chcę by ktokolwiek mówił mi co mam myśleć czy czuć słuchając koncertu, oglądając wystawę czy czytając poezje. Cokolwiek robię, chcę móc wyrobić sobie na ten temat własną opinię. Dzięki wywiadom możesz poznać kilka perspektyw, punktów widzenia na dany temat. Ale najważniejsze jest to, czego dowiesz się samemu, z własnego doświadczenia kontaktu ze sztuką.
To szczególnie ważne teraz, w kontekście internetu. Sami często o tym między sobą rozmawiamy. Jak radzić sobie z wszystkimi informacjami, które są na wyciągnięcie ręki, jak je filtrować. Z drugiej strony jako muzycy mamy ogromne możliwości komunikacji ze słuchaczami poprzez media społecznościowe.

Między nami zdania na ten temat są podzielone. Czy to dobrze obserwować muzyka dzień po dniu, kiedy ten pisze na twitterze: właśnie zrobiłem kupę. I tak dalej. Widzę w tym przeciążeniu informacyjnym duże niebezpieczeństwo. Wierzę, że z muzyką powinna być związana pewna tajemnica, niedopowiedzenie.

Wszyscy udzielamy bardzo wielu wywiadów, co często bywa zgubne. Do tego jeszcze coraz częściej przeprowadza się je korespondencyjnie - przez e-mail. Tego wcześniej nie było. To bardzo dziwne, bo wywiad też jest formą komunikacji, a jeśli komunikujesz się tylko z komputerem, wiele tracisz. To dla mnie dość frustrujące.

Rozumiem, że celowo ominąłeś moje pytanie o koncepcje muzyki jako lepszej formy życia?

MG: Tak, w sposób dość jasny ominąłem twoje pytanie. To jest bardzo proste: muzyka jest jak życie, tylko lepiej. Coż więcej powiedzieć?

Wszyscy jak tu siedzicie często koncertujecie w Polsce a nawet współpracujecie z polskimi muzykami. Wiem, że w języku muzyki język, obywatelstwo nie jest zbyt istotne, czy zechcielibyście podzielić się kilkoma wrażeniami z naszego kraju?

IHF: Bardzo dobrze jest tu być i grać.

MG: Lizus!

Domyślam się, że BBQ mamy gorsze niż w Teksasie?

MG: Ale za to Wściekłe Psy w Krakowie są świetne. Na scenie muzycznej wydarzyła się wielka zmiana, i warto o tym powiedzieć. Zaczęło się to jakieś 7-8 lat temu. Wszyscy graliśmy dużo w Skandynawii i Europie zachodniej, zwłaszcza w krajach Beneluksu. Ale kiedy nastąpiło otwarcie scen we Europie wschodniej z ogromną radością przyjeżdżamy tu grać bo publiczność jest drastycznie lepsza! Na zachodzie słuchają nas brodaci panowie 50+. Ubrani na czarno, palący trawę. W sumie coraz bardziej się do nich upodobniamy. W Polsce, w Rosji, na Ukrainie i Białorusi, Węgrzech, Słowacji - to zawsze świetne doświadczenie. Gramy dla nowej, młodej, otwartej publiczności - kobiet i mężczyzn. A to chyba dopiero początek!
A przecież Polska ma długą jazzową tradycję muzyczną i festiwalową.

Wielu z Was właściwie na początku muzycznej drogi trafiło pod skrzydła wielkich mistrzów, jak Dereck Bailey, Peter Brotzmann czy Evan Parker. Jak wspominacie to doświadczenie lat młodzieńczych?

MG: Muzyka improwizowana polega przede wszystkim na dzieleniu się ze sobą na wzajem na scenie. Czasem posiłkujemy się zapisanym fragmentem melodii, harmonii czy jakąś strukturą, ale to, co najważniejsze wydarza się w interakcji z muzykami. Muzyki improwizowanej nie nauczysz się w szkole, ale właśnie na scenie ale i przy niej. Uwielbiam to, że mogę czerpać, z doświadczenia innych. Wielu nas grało z Peterem Brotzmannem, który jest obecny na scenie od 50 lat, co samo w sobie jest nie do ogarnięcia. I ma przy tym bardzo wiele do powiedzenia. A my jesteśmy bardzo szczęśliwi, że możemy go słuchać. Tak kiedy gramy razem na scenie, jak i gdy już z niej zejdziemy. Jeśli ktoś nie chce tego słuchać, to jest albo głuchy, albo głupi.

Uczysz się od innych. To nie muszą być Mistrzowie - choć to oczywiście świetnie być między ludźmi takimi jak Peter [Brotzmann] Derek Bailey czy Evan Parker. Patrząc na ich dorobek trudno nie nazwać ich mistrzami.

W swoich wywiadach używasz w kontekście muzyki dość agresywnego języka. Mówisz np. że saksofon jest twoim bronią oporu. Przed czym się opierasz?

Myślę, że w okół tej muzyki narosło wiele nieporozumień i to jest jedno z nich. W naszej muzyce w ogóle nie ma przemocy. Tu przede wszystkim chodzi o miłość. Jasne, że robimy muzykę, która nie jest komercyjna, która nie trafi do MTV itd. Wiąże się z tym wiele poświęceń. Robisz to, dlatego, że w to wierzysz. Także w to, że muzyka jest w stanie na coś wpłynąć, coś zmienić. W tym sensie muzyka jest swoistym aktem politycznym, opozycją wobec skomercjalizowanego, konsumpcyjnego świata. Wierzymy, że wchodząc ze sobą w interakcje, dzieląc razem scenę niesiemy pewne wartości, które słuchacz może zabrać ze sobą do domu i do swojego życia. Spojrzeć na pewne sprawy pod innym kontem.
Muzyka w ogóle nie jest agresywna, jest delikatna i czuła.

Panowie, zwracam się teraz do członków grupy Atomic a zwłaszcza do Fredrika Ljungkvista i Håvarda Wiika. Słyszeliśmy w waszych kompozycjach tak bardziej tradycyjnie rozumiany jazz jak i całą masę różnych innych wpływów, splecionych w jedną całość. Jak pracujecie nad muzyką?

Håvard Wiik: Lubię bardzo wiele rodzajów muzyki. Niektóre pomysły pochodzą ze świata jazzu, inne bardziej ze świata muzyki współczesnej. Łącze te rzeczy, które lubię robić. A Ty, Fredrik?

Fredrik Ljungkvist: To dobra odpowiedź! (śmiech). Piszę muzykę, którą lubię, którą, mam nadzieję, lubią także słuchacze.

Czy macie jakąś kompozytorską metodę, rutyne?

Fredrik Ljungkvist: Brak metody. Wychodziliśmy od jazzu - było to słychać na naszej pierwszej płycie. Potem rozwinęliśmy to w bardzo wielu kierunkach, przeistaczając w wiele form, spośród których wiele wiąże się z muzyką improwizowaną. To bardzo kuszące żeby rzucać nazwiskami, hasłami jak z rękawa, ale bardzo tego nie lubię.