KonKubiNap
Konkubinat, to jak podaje najbardziej powszechne dziś źródło wiedzy o świecie czyli wikipedia, naturalny związek dwóch osób, podobny do małżeństwa, jednak nieformalny z uwagi na brak rejestracji cywilnej bądź bez religijnego usankcjonowania związku. Nic do tej pory jednak rzeczona wikipedia nie mówi o KonKubiNapie, który jednak być może zostanie wkrótce zdefiniowany.
Spróbujmy więc, mrużąc nieco oko pokusić się przybliżenie, co może kryć się za tym nowym słowem. Bez wątpienia jest to naturalny związek, ale już nie dwojga a trojga ludzi. Czy podobny do małżeństwa to nie wiem, ale wyobrażam sobie, że długoletnia współpraca muzyczna udokumentowana tyloma płytami i koncertami, może zostać kiedyś określona jako stare dobre artystyczne, ale jednak małżeństwo. Jest też zdecydowanie nieformalny, choć najróżniejsze przecież formy na przestrzeni lat przybierał. Cywilnie nie jest zarejestrowany, to prawda i możliwe, że religijnego usankcjonowania także nie ma, ale całkiem jest już prawdopodobne, że jego istotę reguluje kwestia wiary. Bo czy bez niej mogłyby powstać kolejne trzy płyty Marka Napiórkowskiego z udziałem Roberta Kubiszyna?
W ten tandem wkracza tu postać trzecia, Cezary Konrad i to już jest sytuacja prawie mistyczna, bo oto niemal święta trójca nam się wytwarza. W swoich kategoriach trójca złożona z muzyków z samych szczytów rankingowych. Do definicji KONKUBINAPu nie przybliżyliśmy się jak na razie wcale, ale wiemy już, że taki tytuł nosi najnowszy album tria Marka Napiórkowskiego. To inna płyta niż poprzedniczka, nie tak kameralna, choć bywa taka, choćby w utworach „Mill”, „Wciąż się śnisz”, „Miro” czy „Wojtek” sugerującym, że w ogromnym osłuchaniu tria znalazło się chyba także i trochę miejsca dla Johna Abercrombiego.
Tak, osłuchanie to bardzo mocna strona tego tria, może mocniejsza nawet niż umiejętności i warsztat, o którym nie ma co rozprawiać, bo jest światowy. Także nowoczesność podejścia do spraw gitarowego tria. Z Allanem Holdsworthem w tle, z minimalną albo zerową ilością Scofielda i Metheny’ego, ale za to z Scottem Hendersonem, gdzieś z tyłu głowy. Zresztą chyba wcale nie jest aż tak ważne do kogo ci trzej dżentelmeni się odwołują, czy po drodze im z coltrane’owskim „Giant Steps” czy Pastoriusowską „Havoną”. Ważne jest że grają wyśmienicie, brzmią nie mniej świetnie i do tego jeszcze koncertowo.
Nie zawsze jest mi z muzyką Marka Napiórkowskiego po drodze, to prawda, ale nie zmienia to faktu, że nagrał bardzo dobrą płytę.
Allan, Wojtek, Vietato Fumare, Mill, Giant Steps, Miro, Havona, Wciąż się śnisz. Between A Smile And A Tear
- Aby wysyłać odpowiedzi, należy się zalogować.