Bonafied
Richard Bona, multiinstrumentalista z Kamerunu to postać nietuzinkowa. Jego życie mogłoby stać się kanwą dla dobrego, filmowego scenariusza. Szybko przekonał się, że gra na instrumentach przychodzi mu zaskakująco łatwo. Na swoim koncie ma już 8 albumów. Okres największej płodności artystycznej Bony przypada na początek lat dwutysięcznych. Wtedy to, rok po roku ukazały się znakomite krążki: „Munia”, „Toto Bona Lokua” oraz „Tiki”. Ostatni z albumów, „The Ten Shades of Blues” światło dzienne ujrzał w 2009 roku. Wydaje się, że już najwyższa pora na pokazanie talentu w kolejnej odsłonie. I oto jest. Przed państwem płyta „Bonafied”.
Kawałki składające się na ten album to prawdziwy, żyjący organizm. Już od pierwszych dźwięków domyślamy się, że mamy do czynienia z muzykiem, który nie boi się eksperymentów muzycznych. Bona lekko porusza się w nurcie world music, nonszalancko mieszając style i konwencje. Po prostu bawi się muzyką, a my, słuchając tej płyty, bawimy się razem z nim. I chyba właśnie o to chodzi w muzyce. O współodczuwanie. Żonglując możliwościami aranżacyjnymi jakie ta za sobą niesie, muzyk daje słuchaczom możliwość odnalezienia w albumie utworu, który aktualnie pasuje do ich nastroju. Melancholicy, optymiści, marzyciele… - każdy znajdzie tu coś dla siebie.
Jest energetycznie i nastrojowo jednocześnie. Trzeba przyznać, że niełatwa to sztuka i udaje się stosunkowo niewielu. Widać Bona to muzyk, który osiągnął już odpowiedni po temu pułap muzycznej świadomości. Umiejętnie scala, łączy, splata i miksuje, otrzymując produkt skończony i kompletny. Dowód? Na przykład swingujące „Janjo La Maya”, w którym doszukać możemy się feerii inspiracji, od rytmów afrykańskich podbijanych za pomocą instrumentów perkusyjnych i grzechoczących wstawek, aż po fortepianowo-akordeonowe melodie przywołujące na myśl pogrążone w spokojnym, romantycznym nastroju ulice Paryża. Nieprzypadkowo zresztą, Bona śpiewa ten kawałek po francusku.
„Mulema” to prosta, gitarowa kompozycja. Być może najmniej zaskakująca w kontekście całości, co nie świadczy jednak o jej słabości. Bynajmniej. Minimalizm i oszczędność w środkach wyrazu tylko dodają jej uroku. Tym samym Bona udowadnia, że aby tworzyć dobrą muzykę nie trzeba posiadać nowoczesnego, bogatego studia, z mnogością instrumentów, sprzętów i efektów. Wystarczy zaledwie gitara i śpiew, delikatnie powleczone chórkami, by nagrać coś, co zamiast razić, urzeka swoją prostotą. „Uprising of Kindness” z kolei, to nostalgiczna, nasycona kojącym głosem Bony admiracja dobra (na co zresztą nakierowuje już sam jej tytuł). Jak gdyby na przekór całemu złu tego świata.
Bona już w wieku 5 lat występował śpiewając wraz z matką i czterema siostrami w miejscowym kościele. Dobitnie świadczy o tym moja ulubiona „Akwappella”, w mojej opinii najbardziej wpadający w ucho fragment najnowszego albumu. Wielogłos, śpiew przeplatany recytacją, ludzki głos momentami zastępujący instrumenty, przywołują na myśl właśnie tradycyjne chóry Czarnego Kontynentu. Jest to dziedzictwo którego nie sposób się wyrzec, a nam, odbiorcom muzycznej wrażliwości Bony – nie sposób im się oprzeć. Nic dziwnego, że Richarda Bonę do współpracy zapraszali już tacy giganci jazzu jak Chick Corea, Pat Metheny czy Bobby McFerrin. Dam głowę, że dzięki „Bonafied” lista ta znacznie się wydłuży.
Anna Solak
1. Dunia E2. Mut'Esukudu3. Akwappella4. Janjo La Maya5. Mulema6. Uprising Of Kindness7. Tumba La Nyama8. Diba La Bobe9. La Fille D'A Côté10. Socopao11. On The 4th Of July
- Aby wysyłać odpowiedzi, należy się zalogować.