Freak In
Pięć płyt w okresie dwóch lat – taki kontrakt na początku 2001 roku podpisał Dave Douglas z legendarną firmą RCA Victor. Wraz z ukazaniem się „Freak In” kontrakt ten dobiegł końca. Aż prosiłoby się zamienić tę recenzję w rodzaj podsumowania, bo przecież w tym czasie artysta stał się bardzo sławny, w tym też czasie wyszedł z cienia małych labeli, zaczął zbierać najpoważniejsze nagrody, a pierwsze miejsca w prestiżowych ankietach zaczęły się wydawać zarezerwowane wyłącznie dla niego.
Jakby tego było mało, Douglas objawił się jako twórca, któremu finansowa strona tego zajścia nie uderzyła wcale do głowy, i który nie poddał się producenckim naciskom głębokiego kłaniania się jak najszerszej jazzowej publiczności. Na takie podsumowanie przyjdzie jeszcze czas na naszych łamach, póki co przyjrzyjmy się płycie „Freak In” płycie, która bardzo wielu melomanów zaskoczyła, a której zawartość wcale zaskakująca być nie powinna, bo przecież to co słyszymy zapowiedziane zostało wiele lat wczesniej, kiedy trębacz stawał czy to na czele zdublowanego zespołu (płyta „Sanctuary”) czy też wydawał odrobinę wcześniejszą rca’owską sesję „Witness”. Już tam dawał wyraźne sygnały, że posługiwanie się elektroniką to sprawa, której warto poświęcić kilka stron partytury. Już wcześniej też Douglas ukazywał się jako muzyk potrafiący syntezować w jednorodnej, własnej, rozpoznawalnej wypowiedzi artystycznej różne nie swoje stylistyczne koncepcje.
Ów eklektyzm muzycznych konstrukcji cechuje również i tę najnowszą płytę artysty. Nie zostały one oczywiście wypowiedziane wprost i w sposób, jaki działo się to przy płytach poświęconych Shorterowi, Marry Lou Williams, Bookerowi Litlle czy Joni Mitchell. W moim odczuciu na „Freak In”, choć przy zachowaniu reguł rządzących jazzem nowego wieku, Douglas wyraźnie zwraca spojrzenie w stronę estetyki Milesa Davisa z lat elektrycznych. Chwilami odniosłem wrażenie, że odniesienia dotyczą nawet bardzo konkretnych kompozycji. To bardzo nośna formuła, która przysporzy mu zapewne wielu nowych słuchaczy, nie odbierając też starszych. Ten nowy elektryczny Douglas, u boku którego stoją David Gilmour, Brad Jones, Uri Caine oraz niezwykła mistrzyni tzw. live electronics Japonka Ikue Mori, wydaje się jedną postacią mająca aspiracje wskazania dalszych ścieżek dla muzyki jazzowej. Pozostanie tylko kwestia zapatrywań, czy ścieżka ta wiedzie w rejony wielkiej sztuki czy wielkiej pułapki. Jak na razie można było Douglasowi zaufać. Przynajmniej na razie.
- Aby wysyłać odpowiedzi, należy się zalogować.