Back At The Velvet Lounge
Delmark przygotował dla fanów chicagowskiego jazzu ucztę. Po dwuletniej przerwie od wydania płyta „On The Run” zagościł w klubie Freda Andersona - Velvet Lounge by zarejstrować i wydać drugi w tej oficynie znakomity koncert saksofonisty.
Fred Anderson – jeden z twórców AACM. To właśnie on, wiele lat temu, użyczył swojego zespołu debiutującemu Josephowi Jarmanowi na sesję „Song For” i stał się charyzmatycznym twórcą i nauczycielem kolejnych pokoleń niepokornych muzyków z Chicago. Dla świata odkryli go ponownie w połowie lat 90tych jego uczniowie z Kenem Vandermarkiem na czele. Posypały się recenzje, nowe nagrania, wznowienia starszych płyt i zachwyty krytyków. Mimo nagłej popularności sam Fred nie zmienił obyczajów, równie chętnie stawął za barem, jak i grał na klubowej scenie doprowadzając do perfekcji swój niepowtarzalny styl. „Back at The Velvet Lounge” jest jednym z najlepszych jego nagrań - czymś z pogranicza rytuału z nim samym w roli muzycznego szamana.
W ramach jednego, godzinnego koncertu lider klarownie improwizuje nieprawdopodobnie długie frazy olśniewa świetlistym i mistycznym brzmieniem, a także swobodnie eksperymentuje z brzmieniami, tempami i nastrojami. Zaczyna od galopującego tempa „Fougeux”, przechodzi do balladowej „Olivii” z dwoma basistami w sekcji, aby w finale zademonstrować fantastyczne dialogi z trębaczem Mauricem Brownem. Dodajmy do tego, oszczędnie grającego w cieniu mistrza, gitarzystę Jeffa Parkera oraz doskonałą sekcję rytmiczną: Chad Taylor perkusja i Tatsu Aoki kontrabas, a jasnym stanie się skąd bierze się artystyczny wymiar zamieszczonej na płycie muzyki. Nie pomińmy też Maurice Browna, który będąc jeszcze uczniem collegu brał pierwsze lekcje jazzu w Velvet Lounge. W zespole Andersona zajmuje on miejsce, pojawiającego się rzadko w Chicago, trębacza Billa Briemfielda.
Dla tych muzyków granie w Velvet Lounge jest czymś wyjątkowym. Tam właśnie krzyżują się style, mieszają wpływy, następuje ciągła wymiana idei. I to słychać Jest on częścią tajemnicy sukcesu, kreatywności i świeżości chicagowskiego jazzu, nie grzęznącego jak Nowy York w chwilowych modach i komercyjnych sukcesach.
Na to wszystko ze stoickim spokojem patrzył zza baru Fred Anderson. Czasem zapraszał gości, wchodził na scenę, a czasem brał saksofon i grał koncert, czasem też był to tak znakomity koncert jak ten omawiany.
- Aby wysyłać odpowiedzi, należy się zalogować.