A Pride of Lions
The Bridge Sessions, to transatlantycka inicjatywa powołana do krzewienia przyjaźni francusko-amerykańskiej w obszarach jazzu i muzyki kreatywnej. Od ponad trzech lat łączy ona w kwartety, kwintety lub sekstety, muzyków z krajów usytuowanych po przeciwległych stronach Wielkiej Wody, zapraszając ich na jednorazowe sesje nagraniowe lub koncerty. Celem spotkań jest na ogół podjęcie czynności związanych z uprawianiem muzyki improwizowanej.
Dwie pierwszej edycje Pomostowych Sesji nie umknęły uwadze Redakcji. Płyty Sonic Communion oraz The Sync zyskały wiele ciepłych słów. Pierwsza prezentowała w akcji Jean-Luca Cappozzo i Joëlle Léandre po stronie francuskiej, zaś Douglasa R. Ewarta, Bernard Santacruza i Michaela Zeranga - po amerykańskiej. Na kolejnej, dwie niewiasty z Europy (Eve Risser, Sylvaine Hélary) zwierały szeregi z dwoma przystojniakami z Ameryki Północnej (Fred Lonberg-Holm, Mike Reed).
Trzecia płyta For Views of a Three Sided Garden (na niej m.in. Rob Mazurek i Julien Desprez) przetoczyła się nam przez odtwarzacz, ale nie zostawiła po sobie zwerbalizowanych wspomnień (czytaj: nie zachwyciła Pana Redaktora). Kolejne płyty (4-7) nie stały się już udziałem naszych narządów słuchu - dla chętnych i złaknionych informacji stosowne źródło wiedzy: https://thebridgesessions.bandcamp.com/
Najnowsza pozycja The Bridge Sessions nosi zatem numer ósmy. Od razu dodajmy, iż przynosi naprawdę ciekawą porcję muzyki. Zwie się dumnie A Pride of Lions, a firmowana jest przez pięciu nie byle jakich improwizatorów. Na saksofonie barytonowym i tenorowym - Daunik Lazro, na saksofonie tenorowym i pocket trumpet - Joe McPhee, na kontrabasach – Joshua Abrams (także guembri) i Guillaume Séguron, zaś na perkusji – Chad Taylor (także mbira). Koncert zarejestrowano 30 stycznia 2016 roku we francuskim Tours. Trwa blisko 50 minut i choć jest podzielony na pięć części, jest nieprzerwanym ciągiem improwizowanych dźwięków (dodajmy dla porządku, iż w trakcie ostatniego utworu zacytowana została pieśń Alberta Aylera Mothers). Zaglądamy do środka, bo zdecydowanie warto!
Start koncertu wyznacza dialog kontrabasów, ze znaczącym udziałem smyczków. W 2 minucie zdecydowanym ruchem do gry wchodzi drummer, od razu pokazując szeroki wachlarz swych artystycznych kompetencji. Po kolejnych paru chwilach i stosownym wytłumieniu, pierwsze, bardzo wyważone i dostojne dźwięki wydaje saksofon barytonowy. Rzewnie zawodzi, czuć sonorystyką u nasady dysz. W tle niebywałe tło, tworzone przez aktywne kontrabasy. Drummer jest równie pobudzony i niesie tembr saksofonu aż po nieboskłon (czy też sufit sali koncertowej). W 8 minucie do gry wkracza kieszonkowa trąbka, a cała już sekcja robi z nią dokładnie to samo! Przypomina się cudowna płyta Bila Dixona z trzema kontrabasami! Free jazz improve na kosmicznym poziomie! Na wybrzmieniu – sonore trąbki i smyczki kontrabasów. Płynnie zaczyna się drugi odcinek tej przygody, którego początek wyznacza zmiana instrumentu u Abramsa – melodyjna, afrykańska guembri rzuca improwizacje na zupełnie nowe tory. Taneczny ferment zostaje zasiany! Rytm wytycza reguły gry, w tle tarmosi się tenor. Narracja smakuje Garbarkiem, ale szczęśliwie, tym z lat 70. i 80. ubiegłego stulecia.
W 7 minucie saksofony robią krok w bok i skutecznie burzą sielski nastrój zabawy. Rygor free jazzu zostaje skutecznie narzucony. Komentarz trąbki, z pełną akceptacją na ustach! Dynamika nagrania rośnie, krew pulsuje coraz szybciej, słychać w jak świetnej dyspozycji jest dziś Lazro. McPhee – także, zwłaszcza gdy podłącza się pod eskalację z saksofonem tenorowym. Wióry lecą, bo i rozbudowana sekcja rytmiczna wie, jak zachować się w takim momencie. Znów płynnie, niemal mantrycznie przechodzimy do trzeciej części podróży. Powraca rytm, wręcz polirytmia. Kolejny przeskok od free do tanecznego etho-jazzu odbywa się w doskonały sposób. Africa Coltrane’a kłania się w pas! Brawo! Śpiewy, krzyki, nawoływania! Baryton nie potrafi nie pójść w soczyste tango. Tenor idzie z nim w jednej parze. Obaj brzmią cudownie i pchają całą narrację w kierunku wybuchowej ekspozycji, która ma za patronów wszelkich bogów free, z Albertem Aylerem na czele. Wtem odzywa się mbira i jednym pociągnięciem pędzla uspakaja całe towarzystwo na scenie. Ponownie afro ferment zbiera obfite żniwo, za nic mając wysiłki obu saksofonistów.
W 8 minucie do głosu powracają dwa kontrabasy. Mbira w tle, ciągle tyczy szlak rytmiczny, budując małą, solową ekspozycję, wyznaczając przy okazji start części czwartej koncertu. Silny głos w dyskusji perkusisty, który przejmuje rolę prowadzącego rozgrywkę. Ostry krok w kierunku mocnej, drummerskiej polirytmii. Africa drums! Podłącza się trębacz, potem tenorzysta. Ostry drive całej sekcji nie może ujść ich uwadze – zatem kolejna free jazzowa galopada staje się naszym udziałem. Dęte dialogi w estetyce Ornette’a Colemana, przy wtórze hymnicznego Aylera. 6 minuta i sonorystyczny stopping! Wykonanie perfekcyjne! Dęciaki zostają same na scenie i pięknie rozmawiają. Na to wszystko wraca guembri i snuje nową, niską linię melodyczną. Afryka ze snów! Delikatny tenor! Tak, zdecydowanie wkroczyliśmy już w ostatnią część koncertu. Ciągle jesteśmy na Czarnym Ładzie. Drummer stawia rytm na sztorc i to reszta musi się dostosować. Taniec godowy tylko z udziałem sekcji rytmicznej (guembri!). Oto jak free jazzowy bal zdominowała estetyka afrykańska, ale na tym przyjęciu nie ma niezadowolonych gości. Finałowe pięć minut – dęciaki snują molowe rozbiegówki, które wcale nie wróżą ciszy. Free jazz, który głośno śpiewa! A dołem płynie rytm surowej Afryki. Wybrzmienie na skomlących smykach! Smakowita uczta!
1. Track 1; 2. Track 2; 3. Track 3; 4. Track 4; 5. Track 5;
- Aby wysyłać odpowiedzi, należy się zalogować.