Live At The Village Vanguard
Po niemal dekadzie wspólnego grania materiał tria Marca Ribota wreszcie ukazuje się na płycie. Jakżeż jednak warto było na nią czekać!
W mieszczącym się na nowojorskiej siódmej alei klubie Village Vanguard wydarzyło się już tak wiele dobrego, że chyba każdy szanujący się fan jazzu o nazwę tę mniej lub bardziej się otarł. Tu historią muzyki się wręcz oddycha – i nie mam żadnych wątpliwości, że fakt ów miał ogromny wpływ na to, co i jak 12 czerwca 2012 zagrali na legendarnej scenie lokalu Marc Ribot, Henry Grimes i Chad Taylor. Dużo częściej niż wszelkiego rodzaju awangardystów goszczący dziś artystów jazzowego mainstreamu klub nie przeszedł obojętnie wobec ludzi, którzy wielką część jego spuścizny kultywują – i co więcej, są historii tego miejsca częścią. Bo jedną sprawą jest zaproszenie gitarzysty, który muzykę goszczącego tu niegdyś Alberta Aylera darzy głębokim szacunkiem i po wielokroć na swoich albumach z sukcesem nagrywa, inną – o wiele ważniejszą - jest to, że u jego boku stanął sam Henry Grimes. Wszak ów odzyskany dla muzyki po długim okresie niebytu i życia w nędzy kontrabasista z górą czterdzieści pięć lat wcześniej w tym samym Village Vanguard zagrał z Aylerem koncert wydany potem na płycie Live In Greenwich Village – jednej z tych, na których potęga i duch muzyki wielkiego saksofonisty wybrzmiewa najpełniej.
Tego samego ducha i podobną siłę bez problemu odczuwa się zatem słuchając tria Ribota. Także dlatego, iż aylerowski repertuar na Live At Village Vanguard – The Wizard oraz dwudziestominutową interpretację Bells uzupełniają odpowiednio dobrane kompozycje Johna Coltrane'a z czasów, gdy pozostawał on pod przemożnym wpływem brodacza z Cleveland – otwierające album Dearly Beloved oraz klamrujące go Sun Ship. Gdy w grudniu 1966 roku, na krótko przed swoim zniknięciem Henry Grimes grał w Village Vanguard po raz ostatni, Trane był ponoć obecny wśród publiczności. Okoliczności więc, w jakich Ribot, Grimes i Taylor znaleźli się teraz na scenie, były doprawdy niezwykłe. Nie było wobec nich innej możliwości – muzyka tria jest mocna, przesączona przestrzenią i energią. Brudna, zgrzytliwa gitara lidera wygrywa saksofonowe ścieżki free-jazzowych zawikłań z robiącą wrażenie precyzją, choć Ribot nie odmawia sobie prawa do przełamań lub wprowadzania nowych, nierzadko technicznie jeszcze trudniejszych niż w oryginałach kombinacji akordów. I choć te mocne, galopujące fragmenty wiele dają, to znaczenie zyskują w dużej mierze dzięki budującym je pełnym subtelnego napięcia uroczystym frazom – charakterystyczne aylerowskie fanfary grane są przed kulminacjami niemal bezdźwięcznie, a długie fragmenty wyznaczają pociągłe zagrania operującego smyczkiem Grimesa i wyciszone improwizacje Ribota. Delikatność na tej płycie przeważa także ze względu na obecność dwóch amerykańskich standardów – nowojorski gitarzysta w repertuarze rejestrowanego koncertu umieścił znakomicie zagrane Old Man River i I'm Confessin' (That I Love You), dzięki którym Live At Village Vanguard brzmi jeszcze bardziej wielowymiarowo. Wiele można by pisać o pełnej wsłuchania i zaangażowania grze poszczególnych muzyków, ale nie wiem, czy nie spłaszczyłoby to wyrazu tego, co na płycie się znalazło. Odnoszę nieodparte wrażenie, że doskonale wiedzieli, w jakich okolicznościach grają, jak ważny jest ten występ i wszystko, co do niego doprowadziło. Takie rzeczy budują muzykę i atmosfera, która musiała się unosić wówczas w klubie w nowojorskiej West Village została w tym materiale zachowana. Magia, magia, magia!
(Miłośnicy winyli mogą liczyć na ekstra bonus: na edycji LP brak jest utworu Bells, natomiast w zamian istnieje możliwość pobrania cyfrowej wersji tego oraz trzech dodatkowych utworów: aylerowskiego Saints, Amen autorstwa Coltrane'a oraz Fat Man Blues Ribota. Zakupu mogą dokonać także użytkownicy serwisu iTunes)
1. Dearly Beloved; 2. The Wizard; 3. Old Man River; 4. I'm Confessin' (That I Love You); 5. Bells; 6. Sun Ship;
- Aby wysyłać odpowiedzi, należy się zalogować.