KRONIKA POFESTIWALOWA: MADE IN CHICAGO, EDYCJA 7.

Autor: 
Anna Początek
Autor zdjęcia: 
Krzysztof Machowina

W Poznaniu, już po raz siódmy, tradycyjnie w okolicach ostatniego weekendu listopada -  między 22 a 25  - odbył się festiwal Made In Chicago. Młody i żywotny. Bez dwóch zdań jeden z najlepszych festiwali jazzowych w Polsce. Organizowany z zamysłem, konsekwentny, prezentujący co roku nowe odcienie jazzowej sceny z Chicago. Co więcej – festiwal to nie tylko przyjemność muzyczna, to także zarzewie wielu muzycznych przyjaźni. Tegoroczne występy można podzielić na dwa nurty: jeden, to jazz źródeł – zagrany przez wytrawnych i doświadczonych muzyków. Drugi to twórczość muzyków młodych, którzy poruszają się w wielu gatunkach, ale których „stary” jazz wciąż inspiruje. Płaszczyzną porozumienia tych dwóch - zdałowałoby się odległych - światów jest improwizacja, której język muzycy zza oceanu mają opanowany do perfekcji. Festiwal uwieńczył jam session, w którym swoich sił spróbowali uczestnicy wartszatów, odbywających się każdego ranka w Pawilonie "Nowa Gazownia".

Dzień Pierwszy

TRIO ARR: Dave Rempis – saksofon altowy, Tomeka Reid – wiolonczela, Joshua Abrams – kontrabas

Jako pierwsze wystąpiło trio ARR. Nie znajduję innego sposobu opowiedzenia o tym zespole, jak zacząć od końca ich występu: to było spotkanie z głęboką, piękną muzyką. Nie pod względem emocjonalnym ani intelektualnym, nie wiem, pod jakim, nie mogę określić tego inaczej jak - muzycznym. Wiolonczelistka Reid, kontrabasista Abrams i Rempis na saksofonie altowym stali się wczoraj przekaźnikami muzyki. Dzięki swojemu rzemiosłu, doświadczeniu, otwartości i przenikliwości stworzyli strefę dla dźwięków, które nie były bezpośrednim przełożeniem ich pomysłów ani ich nastrojów, ale utworzyły coś poza, ponad i między nimi i nami. Nie oni prowadzili muzykę, to ona wiodła ich. Było to jak misterium, ale misterium muzyczne – nie religijne, nie tradycyjne, nie rytualne, nie ideowe. Nie było podniośle, ale naprawdę czuło się nieznaną głębię i masę, wartość każdej nuty.

Sposób, w jaki zagrali, był nieco zaskakujący dla tych słuchaczy, którzy tak jak ja kojarzą otwarcie Made In Chicago z jazzem raczej żywiołowym. ARR nie zagrało z żywiołowego jazzu prawie nic, ale to „prawie” miało znaczenie kolosalne. Ich muzyka miałam raczej charakter europejskiej kameralistyki, ten rodzaj skupienia i budowania nastroju. Z początku wiolonczela i kontrabas weszły równolegle, budując struktury nieharmoniczne, drewnianymi nieco, przygłuszonymi brzmieniami. Dołączył do nich alt – dla kontrastu lirycznie, choć niemelodyjnie, ale zaraz przeszedł w dźwięk bardzo mocny, silny, czym porwał na chwilę Reid i Abramsa w rejony nieco groove’owe. Ale zaraz po ich rozhuśtani znów powrócił liryczny ton. Takie zmiany nastrojów pojawiały się na spokojnym tle jeszcze nieraz, co pozwalało zaobserwować – i odczuć – że nie wynikają one z nagłych pomysłów czy nowego nastroju muzyków, ale z nadbudowywania w czasie trwania utworu kolejnych relacji, napięć brzmieniowych (barwa grała u ARR ogromną rolę), co muzycy śledzili bez ustanku i bezbłędnie rozbudowywali jakąś mistyczną metastrukturę. Właśnie bezbłędność ich gry stworzyła coś niesamowitego. Reid oddaje nawet najbardziej delikatne faktury, a czasem nie da się uwierzyć w to pianissimo, które jeszcze słyszymy.  Abrams – jego ruchy niemożebne w oglądaniu, nie wiadomo, czy jego palce są z ciała, czy z supergiętkiego ultranowoczesnego stopu. I Rempis, który z tego, co słyszy w głowie, gra najwięcej co piątą nutę – tą oszczędnością niesamowicie mi zaimponował. Rempis przejął trochę wczoraj wodze i w pewnym momencie, w drugim utworze, po kilkudziesięciu minutach budowania barwnych tekstur przez zespół, zrobił coś, co mogę nazwać tylko otwarciem tamy i wylaniem muzyki na doliny. Delikatną, acz niejednorodną, trochę smutną (że tak ujmę) muzyki, przerwał dzikim, zwierzęcym piśnięciem, jakby natura muzyki rozdarła się na jej ułożenie. Rempis jednym dźwiękiem zaprzeczył misterności budowanej wcześniej formy. Było to tak dojmujące, że pomyślałam, że dla mnie festiwal mógłby się już skończyć… (choć, oczywiście, nie wyjechałam :). Na koniec ARR zagrali krótki freejazzowy kawałek, zapewne wyśmienity, nie docierało to do mnie, za duża zmiana nastrojów.

Sun Rooms Trio: Jason Adasiewiecz – wibrafon, Mike Reed – perkusja, Nate McBride – kontrabas

Równie odmiennym nastroju zagrało trio Jasona Adasiewicza. Dla fanów tego wibrafonisty mam dwie informacje: 1. Tak to jest koncert, na którym Jason był taki, jakim go lubicie i żałujcie, że was nie było, 2. Jason obciął swoją legendarną brodę. Jego gra jest teraz pozbawiona odgłosu szurania brody po płytkach. Poza tym jest to nasz ukochany Jason: żywioł i dziecko zamknięte w człowieku. Jak patrzyłam na niego, przypomniał mi się siedmioletni synek mojej przyjaciółki, który niedawno zaczął grać na pianinie. Odwiedziłam ich kilka dni temu i Julek zaprezentował mi, co umie. W pewnym momencie zawołał: „Ania, patrz!”, nacisnął kilka klawiszy, z dumą przeciągnął dźwięk i z rozdziawioną w uśmiechu buzią czekał na moją reakcję. „Julek odkrył pedał…”, usłyszałam od jego mamy… Tak właśnie gra Jason Adasiewicz: grając, odkrywa instrument za każdym razem na nowo. Uderza w ten biedny wibrafon jak w niezniszczalną perkusję – z ciekawością, radością, energią i wciąż zdziwiony. I to jest piękne, i to jest fajne.

Nie do przecenienia jest w triu San Rooms rola i pomysłowość wszystkich członków zespołu. Nate to stary jazzowy wyga, Mike Reed to wielka inteligencja i wyobraźnia, nie tylko perkusisty, ale kompozytora i aranżera. To trio daje tym muzykom pole do wyszalenia się, energetycznego wyładowania. Co bezcenne: na każdy utwór mają wyrazisty pomysł, a potem dają czadu… Ale zawsze najpierw jest pomysł i dlatego nie da się z nimi nudzić. Nie będę tutaj tych pomysłów streszczać, bo zespół niedawno wydał drugą płytę – więc zachęcam do sięgnięcia. Było czadowo.

 

DZIEŃ DRUGI

Harrison Bankhead Sextet: Harrison Bankhead – kontrabas, Mars Williams – saksofony , klarnety, Edward Wilkerson – saksofon tenorowy, klarnety, James Sanders – skrzypce,  Ernie Adams – instrumenty perkusyjne, Avreeayl Ra – perkusja, instrumenty perkusyjne, flet

Pierwszym koncertem drugiego dnia festiwalu był występ tria kontrabasisty Harrisona Bankheada w Scenie na Piętrze. Chociaż jest zaprawionym sidemanem, jako lider Bankhead jest młodziakiem. Bankhead (przez znajomych nazywany „Bankman”) gościł na Made In Chicago od pierwszej edycji. Niedawno przeszedł na emeryturę i nareszcie ma czas na pracę ze swoimi kumplami od grania. W 2010 roku jego sekstet wydał płytę „Morning Sun / Harvest Moon” – debiut Harrisona jako lidera. Zespół ów określany jest jako kontynuator energii początków AACM, ale piątkowy koncert pokazał, że ci muzycy, a może przede wszystkim – przyjaciele, mają własną, niepowtarzalną energię. Impakt tej energii był tak silny, jak kiedyś, w szalonych czasach, gdy jazz uwalniał w społeczeństwie tłumioną dzikość. Nie miał jednak charakteru retro. Był wyrazem pięknej relacji tych sześciu muzyków – ludzi dojrzałych. Ludzi dawno poza gorączką młodości i bez zachwiań wieku średniego opowiadają historię przez wymianę myśli instrumentów, które przez lata poznali na wylot i nie bawią się już w tanie chwyty techniczne, a jednocześnie nie boją się balansować na granicy intymnej emocji a przesadnym ekstrawertyzmem.

Po koncercie słyszałam opinie w rodzaju, że lider za mało liderowaty, że perkusista za bardzo wystylizowany na modłę latino, że skrzypek wyrazisty do bólu zębów. Takie opinie są dalekie od spokoju i radości, którą mają z muzyki „ludzie Bankmana”. To był koncert kumpli, którzy od lat spotykają się na wspólne muzykowanie, są otwarci, bez zahamowań, bez stylistycznych definicji, bez naprężenia oceniających lejców. Wolni jak kiedyś jazzowi rewolucjoniści, wolni dziś, kiedy spokojnie mogą zarówno groove’ować, jak i grać powolne murmurando, stanowiące kompozycyjny kontrapunkt dla wybuchu przeraźliwie mocnych brzmień. Brzmień zagranych świadomie i nieprzypadkowych. Band muzyk tak zróżnicowanych, jak różni są ludzie. Nie wiem, czy to jest muzyka, która żyje na płycie, ale na pewno można ożyć, słuchając jej na żywo.

Mary Halvorson Group: Mary Halvorson – gitara, Nate McBride – kontrabas, Tomas Fujiwara – perkusja, Taylor Ho Bynum – kornet

Po energetycznym występie sekstetu, przyszedł czas na koncert młodziaków – nowego kwartetu Mary Halvorson, który w swoim oryginalnym kształcie nie mógł trafić na festiwal, ale „zmiennicy” od samego rana ćwiczyli utwory w hotelowym pokoju (co mnie ucieszyło: za ścianą mojego pokoju). Z rezultatów tych ćwiczeń była zadowolona pomysłodawczyni kwartetu – po koncercie wyraziła swoją radość: „Bardzo fajnie wiedzieć, że ten sam repertuar znają już teraz dwie kapele – w razie kłopotów mogę mieć świetne zastępstwo”.

Mary uczestniczy w wielu projektach, sama prowadzi równolegle kilka. W tym roku polska publiczność miała okazję posłuchać nie tylko jej nowych nagrań, ale także usłyszeć ją na żywo (choćby na WSJD w Warszawie czy na katowickim Jazz i Okolice). Halvorson (której prywatnie jestem „gruppie” łamaną na „stalker”) jest określana czasem jako córa Anthony’ego Braxtona i Joego Morrisa, jest całkowicie odlotową punkową matematyczką gitary. Kawałki wychodzące z fabryki jej umysłu i duszy są dopracowanymi architektonicznie wyrzutniami do improwizacji opartych na ścisłej proporcji rytmu do brzmienia. Kompozycje – a więc czas, harmonie, siła – są u niej nierozerwalnie związane z charakterem instrumentów, który zatrudnia do ich tworzenia. To uzależnienie całokształtu od barwy rodzi ogromne różnice między tym, co słychać na jej nagraniach, a tym, co słychać na żywo. Na koncercie w Poznaniu zespół (a po reakcji publiczności mogę wnioskować, że Mary szczególnie) zaraził słuchaczy świrem na punkcie lawirowania między freeimprowizatorskim Behemotem a kompozycyjnym synem Einsteina. I ten zawsze bezcenny widok: niewielkich rozmiarów dziewczę, z ogromną gitarą na minikolankach, porażającą mocą, której pozazdrościłby Tool, z szybkością, za którą tęskni G3, i z konceptem, za który zabiłby Robert Fripp. Warto tu przypomnieć, że zespół Halvorson to ekipa bostońsko-nowojorską. W tym roku muzycy chicagowscy postanowili zaprosić do Poznania muzyków z innego niż chicagowskie środowiska. Nowy Jork i Chicago od lat wzajemnie się sobą interesują i czasem powstaje z tych dwóch odmiennych światów coś pięknego. W tym roku zdarzyło się to jeszcze raz dnia trzeciego festiwalu.

 

A TRZECIEGO DNIA…

…powstał klasyczny jazz. Nie pierwszy raz jazz korzenny, bluesowy, o głęboko osadzonym w tradycji brzmieniu, jest określany mianem „classic jazz”. Określany tak przez słuchaczy. Z perspektywy końca roku 2012 trudno znaleźć bardziej odpowiednią nazwę, która byłby odpowiednia dla określenia tego, co już ponad pół wieku temu słuchacze oznaczali linią „koniec jazzu”. Czyli stylistycznie określoną formę. Skończoną, mającą granicę bytu. Jednak nazwy okresów, gatunków, stylów, nie mają już odpowiednika w czasie rzeczywistym. Podobnie jest z twórcami, którzy dali pożywkę do tworzenia nazw, określeń, skojarzeń, idei, mitów… I całe szczęście, dźwięków.

Trzeciego dnia 7. Made In Chicago odbyły się dwa spotkania: jedno z nich było zderzeniem z mitem Su Ra, a jednocześnie wyizolowaniem się z tego mitu. Drugie spotkanie było dzieckiem legendy „Chicago sound” – brzmienia saksofonu tenorowego, którego wyjątkowość olśniła już dawno samego Johna Coltrane’a…

„Living by Lanterns. New Myth / Old Scence”: Mike Reed – perkusja, Tomas Fujiwara – perkusja, Tomeka Reid – wiolonczela, Joshua Abrams – kontrabas,  Greg Ward – saksofon altowy, Ingrid Laubrock – saksofony, Taylor Ho Bynum – kornet, Mary Halvorson – gitara, Jason Adasiewicz – wibrafon }}

Jeśli ktoś z czytelników ma zajarkę na Matanę Robrets, nie pominie tej grupy. Nie dla szacunku do historii ani dla jej odczuwania, ale dla tworzenia dzięki historii. Jeśli kogoś ciekawi ten projekt, to szybko się dowie, że powstał ze skrawków cudzych myśli. W tym konkretnym wypadku: z iskier Sun Ry, Johna Gilmore’a i Ronniego Boykinsa – akonkretnie z zapomnianego archiwalnego nagrania sesji ćwiczeniowej „NY 1961”, który był podstawą dla projektu Living by Lanterns. Jason Adasiewicz namówił Mike’a Reeda do zagrania czegoś z tych urywków cudzych myśli. Reed  przez jakiś czas wzbraniał się przed uczestnictwem w tym projekcie, bo kilka lat temu stworzył projekt ożywiający muzykę zapomnianych trochę mistrzów chicagowskich („People, Places & Things") i nie chciał być zaszufladkowany jako ten, który tylko reinkarnuje przeszłość. Jednakże Adasiewiczowi udało się go zwabić. Jason przesłuchał…  i dzięki olbrzymiej wyobraźni aranżacyjnej przepoczwarzył skrawki muzyki tria w „storm of the stormes” dziewięciu głów.

Archiwalne nagrania Sun Ry są – dla tych muzyków – zaczynem. Muzycy, owszem, honorują Ra tytułem własnej płyty ("Old Myth/New Science"), ale stanowczo odcinają się od dyskutowania o legendzie muzyka. Ważniejsze dla tego zespołu chyba jest pytanie: Co znaczą odrzucone myśli? Czy fakt rezygnacji z danego dźwięku ten dźwięk przekreśla? Unicestwia?
Koncert tej wspaniale dobranej grupy pokazał dobitnie, że nie unicestwia – że zapomniany i porzucony zamysł jednego twórcy może być pożywką dla wyobraźni wielu innych.

Ken Chaney’s Awakening: Ken Chaney – fortepian, Ari Brown – saksofon tenorowy, T.S. Galloway – puzon, Pharez Whitted – trąbka, Ernie Adams – perkusja, Harrison Bankhead – kontrabas

Po ognistym występie wykluwających się mistrzów przyszedł czas na mistrzów trochę starszych - zespół Awakening Kena Chaneya.

Dla Chaneya warto polecieć do USA, gdyż jest uosobieniem Stanów i jazzowego ducha. Jego muzyka przywołuje na myśl amerykańskie miasta, ich tętniące centra i przytulone do nich zaciszne zaułki z ceglanymi kamienicami. Utwory, których mogliśmy posłuchać w Poznaniu, były niejako zrodzone z życia tego pianisty -  zapowiadając je, Chaney przywoływał historię swojej rodziny. Była to muzyka, którą słychać w głowie na hasło "jazz" - starannie skomponowana, spokojna, ale w każdym kawałku było miejsce dla improwizacji, dlatego wielbiciele bardzie awangardowych brzmień również mogli się nimi nasycić. W każdym utworze przewidziano miejsce dla partii solowej każdego z członków zespołu, a że są oni świetnymi instrumentalistami z wybujałą wyobraźnią, emocji było co niemiara. Niewiarygodne było to, że wszyscy, poza trębaczem, to już starsi panowie, ale niech wygląd i wiek nas nie zmylą - każdy z nich gra zupełnie poza swoim metrykalnym wiekiem. Ku zaskoczeniu i radości widowni, mogliśmy cieszyć się zespołem przez prawie dwie godziny. Pod względem energii i radości grania stara gwardia nie ustąpiła tego wieczoru młodszej.

 

DZIEŃ CZWARTY –  FINAŁ

Projekt BLOWIN’ IN FORM CHICAGO: Edward Wilkerson – saksofon tenorowy, Ari Brown – saksofon tenorowy, Ken Chaney – fortepian, Ernie Adams – perkusja, Harrison Bankhead – kontrabas)

Tradycją Made In Chicago było, że w dniu finałowym zespół złożony z grup występujących w dniach poprzednich grał utwór napisany specjalnie na ten festiwal. Tym razem w finale wystąpił zespół złożony z wychowanków muzyki rewolucji, młodości i bezkompromisowości. Muzyki, której symbolem po latach jest album Clifforda Jordana i Johna Gilmore’a, z towarzyszeniem Horace’a Silvera, Arta Blakeya i Curly’ego Russela: "Blowing in from Chicago".

Koncert był dedykowany pamięci wielkiego Von Freemana, który opuścił nas 11 sierpnia ubiegłego roku. Organizatorzy Made in Chicago od kilku lat usiłowali zorganizować koncert mistrza, ale czas chciał inaczej. Freeman był jednym z wielkich "fundatorów" specyficznego brzmienia saksofonu tenorowego, który w Stanach znany jest jako "Chicago sound". Charakteryzuje się głębią, ciemną barwą i wyczuwalnym bluesowym tonem. Tak grał Freeman - jego brzmienie jest jednym z najbardziej charakterystycznych w historii jazzu i naprawdę trudno go pomylić z kimś innym... Oprócz fenomenalnego Freemana chicagowski sound kreowali również Clifford Jordan czy Fred Andreson, którym ukłony ze sceny składał Wilkerson.

Niedzielny koncert był występem kolejnych gigantów tego instrumentu i można powiedzieć, że był to Koncert Dwóch Tenorów. Zespół zagrał utwory z historycznego albumu, a więc m.in. kompozycje Clifforda Jordana i Horace’a Silvera, a także dwa utwory autorstwa Ariego Browna i Edwarda Wilkersona – mistrza i ucznia. Wilkerson już dawno temu wykształcił własny, rozpoznawalny sound, ale na scenie jest ciągle pełen pokory i podziwu dla Browna, co miło było obserwować. Brown i Wilkerson porozumiewają się podskórnie, sa bardzo uważni i przeserdeczni dla siebie. Był to po prostu piękny występ. Sięgnijcie po płytę "Blowing in...". A potem wyobraźcie sobie, że macie to przed uszami.

JAM SESSION & POWARSZTATOWA REFLEKSJA

Tradycyjnie festiwal zamknął koncert jam session. Widownia - po brzegi, nie dla wszystkich starczyło miejsca (zresztą, wielbiciele jazzu nigdy na Made in Chicago nie zawiedli). Rozpoczęli Grag Ward, Avreeayl Ra i Josh Abrams. Obok sceny czekali w napięciu młodzi muzycy, z których część uczestniczyła w trzydniowych warsztatach. W końcu Ward zaprosił na scenę jednego z nich: młodego gitarzystę, o ile mnie pamięć nie myli, Pana Maksymiliana (był on jednym z najbardziej aktywnych uczestników warsztatów i chyba najlepiej z nich zapoznany z improwizacją). Jego spotkanie z chicagowcami wypadło naprawdę interesująco. Później na scenie zmieniało się jak w kalejdoskopie, trzeba przyznać, że wielu młodych odważyło się wystąpić z zawodowcami. Grało kilku saksofonistów, kolejny gitarzysta, a nawet perkusista. Zmieniali się też prowadzący jam: zagrali jeszcze Ernie Adams, Harrison Bankhead i Pharez Whitted. Atmosfera była bardzo przyjazna, chicagowcy byli niezwykle przychylni i pomagali młodym adeptom improwizacji oswajać się z graniem na scenie przed dużą publicznością. Było tak fajnie, że jam trwał do drugiej nad ranem.

Na koniec jeszcze kilka słów o wspomnianych warsztatach. Od piątku do niedzieli prowadzili je: saksofoniści Ingrid Laubrock i Greg Ward oraz skrzypek James Sanders - każdy po kilka godzin. Na spotkania zjawiało się średnio dziesięciu śmiałków. Specjaliści prostymi słowami wprowadzili młodych muzyków w podstawowe zasady improwizacji. Mówili wzajemnym szacunku na scenie, o uważnym słuchaniu wszystkich, którzy grają, o pomyśle, który trzeba mieć, zanim się zacznie grać, o zaufaniu do cudzych pomysłów i umiejętności wydobywania muzyki nie tylko z własnych konceptów, ale również budowania swojej gry na tym, co gra ktoś inny - budowania razem. Niby wszystko takie proste, oczywiste, ale w Polsce ciągle za rzadko słychać realizację tych podstaw improwizacji na koncertach. Takie warsztaty, jak te na Made in Chicago, to świetna okazja do pobycia z ludźmi, którzy wychowali się w kraju jazzu i jego język znają od młodości. Do Poznania zawsze bliżej niż do Stanów. Już czekam na następną odsłonę!