Trzymany za ręce przez ojca i Davisa

Autor: 
Maciej Karłowski
Zdjęcie: 
Autor zdjęcia: 
Marek Karewicz

Małe, brzydkie, wydrukowane na lichym papierze bilety leżały na górnej półce regału w miejscu, gdzie zazwyczaj lądowały ważne rzeczy ojca. Nie te najważniejsze, dotyczące spraw domowych, ale ważne na tyle, aby nie zniknąć gdzieś w stosie zapłaconych rachunków. To miejsce zawsze budziło ciekawość, więc jak co dzień było pieczołowicie przeglądane, tak jakby któregoś dnia miało odkryć przede mną jakąś niezwykłą tajemnicę. Obok niego niewielka broszura z dziwnym plakatem na okładce i jeszcze dziwniejszym słowem - jazz. Nie sądziłem wówczas , że za kilka tygodni w październikowy wieczór 1983r. jeden z biletów trafi w moje ręce, a ojciec zaprowadzi mnie wprost do Sali Kongresowej i każe słuchać, bo ważny koncert przed nami.

Jaki tam ważny, myślałem po cichu. Nie będzie gitar, dymów, długowłosych wokalistów, ani solidnego metalowego łojenia. Strata czasu, jak nic! A jednak, choć zdecydowanie niepocieszony, tak właśnie rozpocząłem jazzową wyprawę, która trwa do dziś.
Nie zachwycił mnie ten koncert. O nie! Mało co zresztą pamiętam z tego co działo się na scenie i w kuluarach. Dziwiłem się tylko, że można tak głośno zgrać coś innego niż gitarowe riffy i że przechadzając się leniwie z trąbką w dłoniach  albo stojąc prawie w bezruchu da się przykuć uwagę tak dużej ilości ludzi. To były czasy kiedy Sala Kongresowa miała nadkomplety. Ale jak mogła ich nie mieć? Na scenę miał wkroczyć sam wielki Miles Davis.

 
Dziś już wiem, że przyjechał po chudych latach Stanu Wojennego i akurat na 25 edycję festiwalu Jazz Jamboree. Nie ma co, mieliśmy do Davisa takie dziwne szczęście. Kiedy pięc lat później, po raz drugi zjeżdżał do Warszawy to akurat w kilka miesięcy przed  tym jak miliśmy się uporać się z rozmowami Okrągłego Stołu. Dla ogromnej ilości polskich słuchaczy był jak anioł wolności. Wielu też swoim przybyciem zaczarował na długie lata. Wtedy jednak szedłem na jego koncert sam, bez ojcowskiej asysty wiedząc, że następny dzień rozpocznę od wagarów i rozmów o tym jak było na koncercie. Byłem też trochę bardziej z jazzem zaznajomiony, a skromną kolekcję płyt winylowych ozdabiały „Decoy” i „We Want Miles”.
Wiele lat później, już po śmierci Davisa zapytałem ojca dlaczego zabrał mnie wtedy na ten davisowski show, którego ani w ząb nie rozumiałem i nie byłem nawet za bardzo ciekawy. „To był wielki amerykański muzyk, takiej okazji nie wolno było przegapić” odparł. Ciekawe czy widział, że w przyszłości będzie mi z jazzem tak bardzo po drodze?

Miles DavisTakiego też Davisa zapamiętałem i jeszcze jakiś czas funkcjonował w mojej świadomości jako ikona o niezachwianej reputacji. Ostatecznie grał nowoczesny jazz, elektryczny, głośny, soczysty w brzmieniu i wirujący rytmem. Taki w sam raz aby suchą stopą przejść do bardziej ukrytych zakamarów tej muzyki. Aż w końcu przeszedł czas Johna Coltrane’a, czas muzyki bez prądu, akustycznej, której sile oprzeć się zupełnie nie wiedziałem jak. Davis chwilowo musiał odejść.
 
Nie mniej, kiedy w wieczornych wiadomościach radiowych, kto wie być może nawet w radiowej Dwójce, w której bywało, że miałem szczęście prowadzić swoje audycje jazzowe, usłyszałem, że Miles zmarł przez wylew krwi do mózgu, to zrobiło się jakoś nieswojo. Nawet pomimo tego, że był to czas kiedy już nie bardzo ceniłem jego najnowsze muzyczne wytwory, a jako młodzieniec nazbyt ostentacyjnie wygłaszający swoje poglądy, szyderczo prawiłem przyjaciołom mądrości, że przecież prawdziwy Davis to ten z czasów zanim nadeszła w jego muzyce jazzrockowa rewolucja. Kogoś ważnego jednak zaczęło nagle brakować.
 
Teraz, po prawie ćwierćwieczu od śmierci Davisa, po bardzo intensywnym i ciągle chyba niesłabnącym jazzowym szkoleniu ten „elektryczny” Miles już jakby mniej przeszkadza. Co więcej, z wielu ówczesnych mądrości przyszło się nawet rakiem wycofać, uznając bez sprzeciwu niezwykłą wagę i pionierstwo jego muzycznych działań. A październikowy wieczór, cóż wyłania się z pamięci w ciepłych sentymentalnych barwach i powraca w niezapomnianym smaku dzieciństwa.  Ostatecznie przecież trzymany za ręce przez ojca i Davisa postawiłem swój pierwszy jazzowy krok.