Quincy Jones odszedł.

Autor: 
Piotr Jagielski
Zdjęcie: 

„Byliśmy najlepszym zespołem na świecie a dosłownie głodowaliśmy. Wtedy zrozumiałem, że jest 'muzyka' i jest 'przemysł muzyczny'. Wiedziałem, że jeśli mam przetrwać, muszę nauczyć się rozpoznawać różnicę między nimi”. Zmarł Quincy Jones.

Większą część lat pięćdziesiątych, Quincy Jones, wciąż młody amerykański trębacz, spędził w trasie ze swoim zespołem. „Jones Boys” - jak przedstawiał się ten projekt – angażował aż osiemnastu muzyków. Trudno było wyżywić tak liczny zespół a na dodatek jeszcze rodziny muzyków. Takie kłopoty miewali już Duke Ellington, Benny Goodman czy Artie Shaw. Zespół Jonesa radził sobie zupełnie nieźle – za swoje występy zbierał entuzjastyczne recenzje – jednak z ekonomicznego punktu widzenia trasa okazała się fiaskiem. Gdy w 1960 roku dotali, by wszystko zakończyć, do Paryża byli już zupełnie bez grosza. I wtedy Quincy Jones musiał usiąść, albo przejść się na długi spacer po Boulevard Montparnasse i zastanowić się, co dalej. Wtedy mniej więcej zaczął uczyć się różnicy między „muzyka” a „muzyczny przemysł”.

Jones urodził się w 1933 roku w niespokojnej rodzinie Sary Frances – agentki mieszkaniowej, niestety ciężko chorej na schizofrenię i Quincy'ego Delighta Jonesa Sr. - półzawodowego baseballisty. Dzieciństwo Quincy'ego nie należało do łatwych i przyjemnych – głównie ze względu na chorobę matki. W wieku 10 lat zaczął szukać ujścia dla narastającej frustracji związanej z sytuacją domową. Zainteresował się na serio grą na trąbce. Gdy w wieku 14 lat jego rodzice postanowili przenieść się z Chicago do Seattle, Quincy grał już zupełnie nieźle, jak na swój wiek. Być może niełatwe dzieciństwo i konieczność przedwczesnej dorosłości sprawiła, że od razu znalazł wspólny język z innym, młodym (wówczas ledwie siedemnastoletnim) pianistą imieniem Ray Robinson. Quincy nie miał takiego daru od boga jak jego nowy kolega Ray. Nie brakowało mu natomiast wytrzymałości. Być może w chwilach zwątpienia pomagały mu wspomnienia młodzieńczych dni, gdy zdarzało mu się - jak przyznawał w wywiadach - zjadać na obiad szczura, byle tylko się posilić. To rodzaj dopingu, koło którego trudno przejść obojętnie. Nie zniechęcał się chwilowymi niepowodzeniami, zdając sobie sprawę z tego, że talent nie jest obowiązkowy a jedynie mocno przydatny. Liczy się przede wszystkim ciężka robota. I Quincy harował jak wół. Harował tak mocno, że wywalczył sobie stypendium muzyczne w bostońskim instytucie Schillinger House (dziś Berklee Collage of Music) Nauki jednak nie było zbyt wiele bowiem niemal z progu wypatrzyło go czujne oko Lionela Hamptona. Jones dołączył do big bandu, legendarnego już wówczas, wibrafonisty i lidera pod opieką którego rozwinął się jako aranżer i kompozytor. Jones zaczynał rozumieć, że by muzykować nie trzeba za wszelką cenę być geniuszem na miarę Charliego Parkera czy nieco starszego kolegi Raya. Wszystko da się wyszarpać dla siebie zagryzaniem zębów i tytaniczną pracą. Quincy był przygotowany na tytaniczną pracę. Nawet lepiej. Zameldował się w Nowym Jorku i nie mógł narzekać na brak ofert pracy. Pisał w tym czasie dla takich gwiazd jak Sarah Vaughan, Dinah Washington, Count Basie a nawet dla samego wielkiego, we własnej osobie Duke'a Ellingtona a trudno chyba o większy zaszczyt dla aranżera. Między tym wszystkim udawało mu się jeszcze pracować ze swoim dawnym przyjacielem Rayem Robinsonem, który wtedy znany był już i kochany przez publiczność jako Ray Charles. Jones stał za sukcesem niewidomego pianisty. Przygotowywał aranżacje na niemal wszystkich jego albumach dla wytrwóni Atlantic i Impulse, dowodząc zespołem Counta Basiego. Był człowiekiem w głębokim cieniu, przytłoczonym charyzmą i geniuszem Charlesa, ale bez którego ciężkiej pracy sukces mógłby się nigdy nie wykluć.

W 1956 roku nastąpił wielki zwrot w karierze Quincy'ego Jonesa – po trasie w zespole Dizzy'ego Gillespiego, zaproponowano mu indywidualny kontrakt nagraniowy. Jones miał stanąć na czele własnego zespołu. Ale nie zamierzał postawić wszystkiego na jedną kartę – na dobry początek, przeprowadził się do Paryża, gdzie występował w pełnych po brzegi salach koncertowych, studiował kompozycję u Nadii Boulanger i Oliviera Messiaena. Został również szefem wytwórni Barclay Disques, francuskiego dystrybutora Mercury Records. Jones zaczynał mieszać biznes z twórczością. Jego pierwsze dokonania okazały się po prostu urocze i dowodzą jego niemałych umiejętności. Płyty takie jak „This is How I Feel About Jazz” są błyskotliwie zaaranżowanymi perełkami. Zespół był zadowolony, publiczność była zadowolona, wszystko szło zgodnie z planem. Aż do trasy koncertowej, która przebiła dno porfela. Chwilowe niepowodzenie nie oznacza jednak całkowitej porażki a jest jedynie nawołaniem do rozważań i analizowania popełnionych, być może, błędów.

Początek lat sześćdziesiątych okazał się znacznie przychylniejszy dla Jonesa niż koniec poprzedniej dekady. Zaczęło się od awansu na wice prezesa Mercury Records – już samo to wydarzenie powinno nasycić nawet najambitniejszego pracoholika. Ale Quincy się nudził, nie było nic do roboty, nic się nie działo, nudy. I wymyślił sobie, że zacznie pisać muzykę do filmów. Tak po prostu. Jak pomyślał, tak zrobił i stał się jedym z pierwszych czarnoskórych kompozytorów filmowych, którzy odnieśli sukces na tak wielką skalę. Jones jest odpowidzialny za muzykę do takich obrazów jak „In The Heat Of The Night”, „In Cold Blood”, „The Lost Man” czy „The Getaway”. A w ogóle ponad trzydzieści filmów wspomagane jest jego pracą. W tym czasie osiągnął wydawało się, szczyt – finansowy i twórczy. Pracował z największymi gwiazdami – Frankiem Sinatrą, Ellą Fitzgerald, Peggy Lee czy Billym Eckstinem. Dyrygował zespołem Counta Basiego podczas koncertów słynnego Rat Pack. Siedział na czubku świata i wolno zaciągał się papierosem.

 

Jednak dopiero lata osiemdziesiąte i praca ze wschodzącą gwiazdą Michaela Jacksona wyniosła Jonesa na pozycję najpotężniejszego producenta na rynku. Quincy wyprodukował takie komercyjne rewelacje jak albumy „Bad” czy „Thriller”, który aktualnie zajmuje pierwszą pozycję w rankingu najlepiej sprzedających się płyt w historii. Ze swojego tronu nie dał się zepchnąć już nigdy. Dopadł tego, czego chciał i nie puszczał. Quincy Jones nie dostał z nieba wielkiego talentu muzycznego. Dostał natomiast cały ładunek silnej woli i nieustępliwości, którym można by obdzielić masę ludzi. Był żywym potwierdzeniem truizmu o wyższości ciężkiej pracy nad samym talentem. Przy okazji nie pozostał nigdy obojętny politycznie i społecznie – głosno manifestował swoje poparcie dla działaności Martina Luthera Kinga i ruchów antyrasistowskich popierając walkę z segregacją rasową.

Nigdy nawet przez głowę nie przeszła mu myśl o odejściu, emeryturze. Jeszcze tyle było do zrobienia! W 2002 roku, gdy dziennikarz zapytał go o możliwość ponownej pracy z Michalem Jacksonem, Jones odparł: „Nie ma mowy! Już to zrobiliśmy. Rozmawialiśmy o tym, ale jestem zbyt zajęty! Mam w tej chwili na głowie 900 projektów a mam 74 lata!”

W całym tym zamieszaniu do dziś nie zdążył nauczyć się prowadzić samochodu i nie zrobił prawa jazdy. Kwestia priorytetów.