O czym marzą wielcy jazzmani

Autor: 
Maciej Karłowski
Zdjęcie: 

O czym marzą jazzmani? O sławie? Niektórzy z pewnością tak, zwłaszcza Ci, którzy nie mogą jej doznać. O  karierze? Bez wątpienia większość! Dobrych stawkach za koncerty? Chyba wszyscy, podobnie zresztą jak o godnym życiu, na które wydatnie wpływa poczucie docenienia, świadomość bycia ważnym dla fanów, ale i dla rynku w ogóle, który mimo, że jawi się jako twór dziwny i amorficzny, to jest wszech ich kluczowym żywicielem.

A czy marzą o wielkiej muzyce? No chyba również, a przynajmniej tak nam słuchaczom się wydaje. Wierzymy przecież usilnie, że tak jest, a ta nasza wiara wydaje sie w znacznej mierze istotną składową tego, jak postrzegamy ludzi z instrumentami na scenach. Z tej wiary wprost niemal wypływa nasze podniecenie na myśl o ich koncertach, na które tak bardzo czekamy, i na płyty, których nieustępliwie poszukujemy.

W tej naszej nieugiętej, nierzadko też zdumiewającej i częstokroć wbrew rzeczywistości, pielęgnowanej wierze przydarza nam się z świętym zapałem obklejać naszych pupilów najróżniejszymi etykietkami wotywnymi typu wielki artysta, geniusz, ikona, gigant czy mistrz. Nie powstrzymuje nas w tym niemal nic. Ani festyniarskie zachowanie podczas zapowiadania utworów, ani wiadra z lodem wyrzucane sobie na głowę w fortepianowych salonach, ani tandetne klipy w czapkach staropolskich. Słabym hamulcem są również żenujące filmiki na youtubie, w których niegdysiejsi luminarze świata jazzu, wyśpiewują z gitarą w rękach tandetnie wykonane evergreeny, tatuaże na kostkach czy wystylizowane fryzury. Jest jednak także i grupa jazzmanów, którzy na fali swojej popularności ani nie pajacują, ani żenująco nie mizdrzą się do kamer, a którzy swój status gwiazdorski zbudowali nie tylko na wielkiej kompetencji, ale równie wielkiemu doświadczeniu i solidnej praktyce uczestniczenia w prawdziwie znakomitych wydarzeniach artystycznych. Cześć z nich, choć raczej nie tak bardzo wielu, ma również imponujące rodowody.

Taki na przykład Joshua Redman to na dzisiejszej scenie właśnie artysta, nie dość, że umiejący wszystko, mający na koncie granie ze wszystkimi i wszędzie, to jeszcze wywodzący się z rodziny, która pokolenie temu wygenerowała już muzyka nie tylko słynnego, ale też wielkiego. Bez dwóch zdań nie jest łatwo  być synem Deweya Redmana, a jeszcze trudniej pewnie odnosić się z wprost do czasu, kiedy wielki tata był członkiem legendarnej formacji Old and New Dreams. Dla publiczności młodszej to czasy zamierzchłe, ale starsi nieco pamiętają, że ten gwiazdorski band od chwili powstania czyli od 1976 roku do początku lat 90., choć nagrali ledwie cztery płyty, to zaskarbili sobie miłość jazzfanów i łaskawość historii. I całkiem to niedziwne, bo w tamtych czasach każdy z członków zespołu był można powiedzieć w samym szczycie swoich artystycznych dyspozycji. To były w tamtych latach gorące nazwiska. Charlie Haden i Don Cherry opromienieni sławą uczestnictwa w legendarnym kwartecie Ornette’a Colemana niosącego światu free jazz, Ed Blackwell także z silnymi korzeniami colemanowskimi, bo przecież to właśnie on zastąpił w zespole Ornette’a słynnego Billy’ego Higginsa. I w końcu Dewey Redman nimal równolatek Colemana, któremu również przydarzało się z nieco starszym kolegą grywać i który z czasem stał się jedną z najważniejszych artystów free jazzu.

Dzisiaj gorące nazwiska mają Scott Colley – pewnie jeden z najświetniejszych dziś kontrabasistów na świecie, Ron Miles - artysta cieszący się podobnym statusem w dziedzinie trąbki, Brian Blade, który po tym co zagrał w kwartecie Wayne’a Shortera mógłby zapewne w ogóle już nigdy nie zasiąść za zestawem perkusyjnym, a i tak uważany by był i słusznie zresztą, za jednego z najwybitniejszych perkusistów na świecie. No i Joshua Redman dżentelnam skazany chyba na sukces i jako cudowne dziecko Berklee School Of Music ze statuetką turnieju Theloniousa Monka w dłoniach, i jako abiturient wydziału nauk społecznych na Harvardzie.

Ale dzisiejszy jazz, w ujęciu dzisiejszych gorących nazwisk jakoś wcale nie jest taki gorący. Dzisiaj jazzowe sławy są, choć są wykształcone, kompetentne, mają potężną wiedzę i muzyczną elokwencję to wcale w ich graniu nie ma zbyt wiele siły, którymi dysponowali dawni mistrzowie. Zupełnie tak jakby przestały marzyć o tym, co nam się wydaje najważniejsze. Słucham sobie najnowszej płyty Redmana i kolegów i jest mi więcej niż miło. Moje niewykwalifikowane amatorskie ucho podpowiada mi, że mam na tacy podane creme de creme tego to można wydobyć z całego edukacyjnego i scenicznego procesu. Jest w tym swoboda, luz ludzi umiejących tak wiele, że czują się swobodnie cokolwiek nie wzięliby na warsztat i ku jakiej estetyce by się nie zwrócili. Temu uchu podobają się takie kompetencje. Imponują mu, a jakiś głos, nie wiadomo skąd, podpowiada mu, to są mistrzowie, z dawna wydobyci na światło dzienne! Zapamiętuje te podszepty ochoczo, ale….

Zupełnie inne ucho, takie jeszcze bardziej wewnętrzne protestuje. Nie, że głośno krzyczy opamiętaj się człowieku! To inne ucho prowadzi do półki z płytami i podążając za wyraźnym gestem muzyków każe sięgnąć po oryginał. Po ten, o którym słynny Joshua i koledzy wciąż zdają się marzyć, i który wydaje się marzeniem jednak cokolwiek niedościgłym.

Z jednej strony to szalenie pocieszająca sytuacja. Słynni jazzmani dają mocny sygnał, że bardzo ważna jest dla nich historia, że w tej historii z lubością się chcą zanurzyć i nie zapominają o niej. Ale nie tak na rympał zanurzyć! Nie korzystają z kompozycji swoich mentorów, nie idą na łatwiznę korzystania z chwytliwych tematów w stylu „Mopti”, „Togo” czy „Guinea”. Ledwie starcza im miejsca na jeden Colemanowski klasyk, ale też nie z tych najsłynniejszych. Sami piszą muzykę ojcami tylko się inspirując.

Ale im częściej słucham ich oraz ich w jakiejś mierze protoplastów tym częściej przychodzi mi do głowy dręcząca myśl, że usunąwszy całą warsztatową, erudycyjną szatę z muzyki za przeproszeniem nowego Old And New Dreams, pozostaje coś, co skłania do raczej niewesołych refleksji. Za kompetencją i znawstwem kryje się coś na kształt artystycznego recyklingu. I przyznam się jakoś mi z tym niekomfortowo. Ja wiem, że takim recyklingiem zajmuje się nie tylko mądry i dobrze wychowany Redman, zamożny i cudownie ubrany Branford Marsalis, pewny siebie na granicy arogancji Kurt Elling. Nie tylko oni! Ani też nie tylko wspominani w pierwszych akapitach muzycy pajacujący, ale i cała wielka rzesza innych usytuowanych gdzieś pomiędzy, w samym centrum przepastnego, tzw. „złotego środka”. Jest tam i Kamasi Washington, którego udało się całkiem omyłkowo orzchcić spadkobiercą idei Coltrane’a zamiast chwilkę pomyśleć i wskazać raczej na marną, ale jednak, inkarnację dźwiękową Cannonballa Adderleya.

O czym więc marzy dziś przytłaczająca większość jazzmanów? Nie wiem, ale boję się, że niestety głównie tylko o tym jak udoskonalić technikę efektywnego i ekologicznego przetwarzania danych, które dostarczyli dawno temu inni. W zawodzie artystycznym, wykonywanym nawet na tak horendalnie wyśróbowanym poziomie, jakim legitymuje się kwartet Redman/Miles/Colley/Blade, taki recykling to jednak trochę za mało.