Floratone II
W jazzie, w rocku i na granicy tych gatunków spotykamy czasem supergrupy. Są zakładane przez muzyków o nieprzeciętnym talencie i sprawności instrumentalnej. Złożone z superstars, by dać widzom upragnione show, jak na przykład w przypadku G3. Podczas tras tego bandu sale widowiskowe są wypełnione po brzegi spragnionymi karkołomnego, mocnego gitarowego grania, i są to są fani zarówno jazzu, jak i rocka. I nie dziwi wcale, że Joe Satriani ma na FB blisko 1,6 miliona lajknięć, Steve Vai grubo ponad 1,2. I w sumie znów nie jest niespodzianką, że w świecie fejsa i gwiazdorskiego grania najbardziej wytrawny z trójcy, wizjoner Robert Fripp ma jedynie nieco 22,7 tysiąca łapek. Podobny wynik osiągnął posiadacz jednego z najbardziej rozpoznawalnych gitarowych brzmień, Bill Frisell, członek zupełnie, ale to zupełnie innej supergrupy, mianowicie – Floratone.
Muzycy Floratone twierdzą zgodnym chórem, że powodem do rozpoczęcia wspólnego grania było nic innego, jak chęć spędzania miło czasu ze starymi przyjaciółmi. A że ci przyjaciele to starzy wyjadacze, którzy na gitarowych kostkach, perkusyjnych pałeczkach i suwakach mikserskich połamali wszystkie możliwe zęby, to już zupełnie inna bajka. I sobie z tym, słuchaczu, radź. Bo trzon Floratone stanowią: brand sam w sobie – Bill Frisell, rozrywany w Stanach perkusista – Matt Chamberlain oraz dwóch… producentów – Lee Townsend i Tucker Martine. Frisella przedstawiać nie trzeba, a jeśli jednak tak, to tylko odsyłam do wstępu. Chamberlain – za rekomendację wystarczy, że działał z Herbiem Hancockiem, Bruce’em Springsteenem, Dido i Pearl Jam.
Jeśli ktoś zaś cudem nie słyszał o Lee Townsendzie, niech mu za wskazówkę posłuży, że to on, nikt inny, produkował nie tylko muzykę Frisella, Scofielda, Metheny’ego, Abercrombiego i Marca Johnsona, ale także Dave’a Hollanda czy Elvisa Costello. Już od samego wyliczania tego towarzystwa można zemdleć z wrażenia. A o Tuckerze Martinie nadmienię tyle, że produkował Mudhoney. Co prawda nie w latach, kiedy zapoznawali oni świat ze swoim rewolucyjnym wynalazkiem – grunge’em – no, ale zawsze: współpraca z taką legendą, to nie lada pozycja w CV. Do tego mocnego trzonu tym razem dołączyli gościnnie basista Mike Elizondo, obracający się w kręgach Dr. Dre i Alanis Morisette, keyboardzista Jon Brion, który pracował m.in. z Bradem Mehldauem, trębacz Ron Miles i – po raz wtóry z Floratone i po raz enty z Frisellem – altowiolista i skrzypek Eyvind Kang, który wydaje tutaj dźwięki do złudzenia przypominające chińskie erhu.
Jak widać gołym okiem, opisanie supergrupostwa tego składu to bułka z masłem. Czy coś jeszcze powinnam dodać? No może, że grają supermuzę. Ale nie taką fajerwerkową i zmiatającą z miejsca. Nie. Ta muzyka jest tak po prostu – super. Frisell powiedział, że jak pracuje w tym zespole, to nie czuje upływu czasu, że się poddaje muzyce i zwyczajnie gra. No dobrze, ale ktoś złośliwy powie, że to nic nie znaczy, że takie kocopoły może powiedzieć każdy muzyk, który lubi grać z kolegami. Oczywiście, powiedzieć o swojej twórczości można wszystko, Internet zresztą jest pełen opowieści muzyków o ich własnej muzyce. Można zaryzykować nawet stwierdzenie, że długość opowiadań dookoła muzyki danego twórcy rośnie wraz ze stopniem jego gawiazdorstwa lub braku dystansu do siebie. W przypadku Frisella nie musimy obawiać się gwiazdorzenia i możemy spokojnie czekać na piękną historię, opowiedzianą w mistrzowski sposób.
„Floratone II“ to, jak sugeruje tytuł, drugi album grupy. Pierwszy nazywał się „Floratone“. Łatwo i warto zapamiętać. Pierwszy ukazał się w barwach Blue Note w 2007 roku, po dwóch latach pracy, a także założenia, zespołu. Drugi album wydała wytwórnia Savoy Jazz. Pomysł na niego to połączenie brzmień zróżnicowanych instrumentów (na drugiej płycie jest ich więcej niż na pierwszej, podobnie zresztą jest tu z gatunkami), miejsce i na improwizację, i na kompozycję, a po zgraniu – na przemyślane aranżersko-porducenckie hocki-klocki. I okładka: wpatrzcie się w okładkę.
Udany mariaż osób z dwóch stron szyby studia nagraniowego to gratka. Powstała z niego muzyka z groove’em, miotająca klimatami, lśniąca dźwiękami, melodyjna i bardzo fabularna. Taka fabularność jest częsta u Frisella – jego facebookowi fani rozpoznają zapewne w pierwszym kawałku, „The Bloom Is On“, podobieństwo do tracków z albumu „History, Mistery“. Fabularność ta jest, po pierwsze, rozbudowana i wypełniona misternie zbudowanymi wątkami, po drugie: przesiąknięta czymś nielogicznym, magicznym. Muzyka jest czarowna, niedopowiedziana, próbująca uchwycić pamięć o wrażeniu czegoś nie do opisania. Nie zaznacza ram gatunkowych: możemy raz poczuć się dawno temu w Ameryce, a czasem jak we współczesnym londyńskim klubie imprezowym. Całość powoli snuje się z głośników i, jak zapowiadał Frisell, po prostu zapominamy o czasie.
Supergrupa może być jak supernowa. W przypadku G3 oznacza to wybuch energii na scenie, niepozostawiający obserwatorom za dużo czasu na własne refleksje. W przypadku Floratone oglądamy wybuch energetyczny w zwolnionym tempie i widzimy, jak rodzi się z niego piękna i zagadkowa mgławica, która przetrwa… albo nie. Tajemnica zaklęta w intrygującej muzce.
1. The Bloom is On, 2. More Pluck, 3. Snake, Rattle, 4. Parade, 5. Not Over Eve, 6. Move, 7. Do You Have It?, 8. The Time, The Place, 9. No Turn Back, 10. The Time, The Place (Part 2), 11. Gimme Some, 12. Grin and Bite, 13. Stand By This
- Aby wysyłać odpowiedzi, należy się zalogować.