Nie potrafiłbym zagrać standardowej jazzowej partii nawet gdyby ktoś przystawił mi pistolet do skroni - Marc Ribot

Autor: 
Piotr Jagielski
Zdjęcie: 
Autor zdjęcia: 
mat. promocyjne

„Nie potrafiłbym zagrać standardowej jazzowej partii nawet gdyby ktoś przystawił mi pistolet do skroni” - wyznał kiedyś Marc Ribot, gitarzysta który swoim stylem w niczym nie przypominał klasyków jazzowej gitary jak Wes Montgomery, Jim Hall czy George Benson. Ribot przeznaczony był do innego rodzaju muzyki – troszkę pokracznej, opartej na dysonansach i „nie trafionych” dźwiękach. Nie mógł brzmieć jak Benson ale, jak sam dodaje „chyba nawet nie chciałbym”.

Ribot padł ofiarą systemu nauczania muzyki. Choć jest mańkutem, zmuszono go do nauki gry, jakby był praworęczny. Jak przyznawał później muzyk, to bardzo ograniczyło jego możliwości techniczne. Ostatecznie jednak wyszło na dobre; kto wie, czy właśnie nie takie pozorne „ograniczenia” nie bywają największą siłą i główną składową unikatowego stylu. Wydaje się, że tak może być w przypadku Ribota. Z pewnością jest to przypadek jednego z najlepszych kolegów gitarzysty: Tom Waits nie urodził się z wielkim głosem. Musiał nad nim pracować. Długo i z poświęceniem zapijał i przepalał struny głosowe aż uzyskał piorunujący efekt. Jego głos nie przypomina żadnego innego; nie wiadomo nawet czy na serio można nazywać go głosem. Alkohol i papierosy (Bóg wie, co jeszcze) dały nam Toma Waitsa takiego, jakim jest dziś. Zbawiła go jego słabość. Nic dziwnego, że do swoich przełomowych projektów wokalista szukał nietuzinkowych muzyków o nietuzinkowych brzmieniach. Na fotel gitarzysty znalazł Marca Ribota.

„Nigdy nie słyszałem czegoś takiego” - wyznał mi znajomy gitarzysta, gdy słuchał po raz pierwszy utworu „Clap Hands” z fenomenalnego albumu „Rain Dogs” Toma Waitsa. Słuchaliśmy gitarzysty, który podczas solowej partii nie trafił w ani jeden dźwięk. „Nawet jakbym się starał, nie dałbym rady tak pięknie zafałszować”. Na tym chyba polega specyfika gry Ribota; na „nawet jakbym się starał, nie dałbym rady”. Mój znajomy muzyk jest więziony przez swój brak ograniczeń technicznych – jest dobrym gitarzystą, oczytanym i obytym z teorią. Jednak pozostaje we władaniu tego, co oczywiste i tego, co do siebie pasuje – można przewidzieć każdy jego następny krok, akordy gładko wpadają w siebie, zgodnie z ustalonym ładem. Wszystko jest na miejscu, do bólu przezroczyste. Konstruuje muzykę tak, by poszczególne jej elementy spoić w harmonijną całość. Nudy, nic się nie dzieje. Mój znajomy nie potrafiłby zagrać solówki Marca Ribota z „Clap Hands” - jest zbyt niejasna i pogubiona. Przypomina pijanego człowieka usiłującego utrzymać równowagę albo już nawet spadającego ze schodów. Jest pokraczna i nieoczywista. Jest idealnie waitsowska – w równym stopniu, co głos wokalisty, nie przypomina niczego innego. Waits korzystał z pomocy swojego ulubionego gitarzysty jeszcze wielokrotnie – nazwisko Ribota pojawia się na takich albumach jak „Frank's Wild Years”, „Big Time”, „Mule Variations” czy na ostatniej płycie wokalisty, „Bad As Me”. Panowie wydają się dla siebie stworzeni.

Jednak Tom Waits nie jest jedynym muzycznym przyjacielem Ribota. Dziwaków jest więcej – Elvis Costello, The Black Keys, Marianne Faithfull, amerykański poeta beat-generation Allen Ginsberg...lista jest długa, ale na jej czele stoi nazwisko Johna Zorna. Kompozytor i muzyczny ekscentryk chętnie zatrudniał Ribota do najróżniejszych z setek swoich projektów. Ribot został członkiem kwartetu Masada, zespołu The Dreamers, brał udział w kameralnych nagraniach Zorna jak na przykład w Masada Guitars. Ribot jest gitarzystą wszędobylskim co wydaje się dziwne, biorąc pod uwagę jego – jak je nazywa - „ograniczenia techniczne”. Mimo tych rzekomych braków występował nie tylko z awangardowymi ekscentrykami, co wydaje się zupełnie naturalne, ale również z artystami kojarzonymi raczej z prostą melodyjnością, jak Elton John.

Na koncertach, Ribot buja się jak pacjent szpitala psychiatrycznego. Jego gra wypełniona jest właśnie taką niepokojącą atmosferą jak wyjętą nawet nie z „Lotu nad kukułczym gniazdem” a raczej filmowego dzieła Samuela Fullera, „Shock Corridor”. Często wydaje się w skupieniu studiować nuty, ustawione na stojaku. Ribot zdaje się czytać i wszystko czynić w zgodzie ze scenariuszem, nakreślonym w lekturze. Tylko po to, by w sekundę wszystko zniszczyć, gdy - niby przypadkowo - strąca gryfem gitary kartki ze stojaka, które okazują się tylko szalonymi bazgrołami palm, zwierząt i łódek. Teatr absudru. Wszystko leci w strzępy, rozlatuje się a kompozycja przypomina dekonstrukcję paranoicznej jaźni. To jednak sprawia, że nawet ograne do mdłości „Take Five” Brubecka w wykonaniu Ribota (z udziałem Henry'ego Grimesa na kontrabasie!) nagle staje się świeże i – dokładnie tak – nie przypomina niczego innego.

Dziś Ribot jest jednym z najważniejszych gitarzystów w Stanach Zjednoczonych. Jego solowe nagrania są wydarzeniem na które czekają nie tylko zwolennicy jego talentu ale także koledzy po fachu. A to dlatego, że w przypadku Marca Ribota, po prostu nie da się przewidzieć co stanie się za chwilę. A jeśli chodzi o „nie potrafiłbym zagrać standardowej jazzowej partii nawet gdyby ktoś przystawił mi pistolet do skroni” - to jednak chyba trzeba oskarżyć gitarzystę o fałszywą skromność. Wystarczy posłuchać jego duetu z wibrafonistą Billem Warem, „Sir Duke” poświęconego muzyce Duke'a Ellingtona. A w szczególności utworu „Come Sunday”. Dobrze też zerknąć na jego wykonania muzyki haitańskiego wirtuoza gitary i przyjaciela rodziny Ribotów, Frantza Casseusa.

Marc Ribot ściemnia; potrafi zagrać wszystko, tylko mu się nie chce! Żeby tak każdemu tak się nie chciało! 

PS – polecam uwadze film dokumentalny na temat Ribota „The Lost String” autorstwa francuskiej reżyserki Anais Prosaic.