2 nights with Peter Brötzmann / Steve Swell / Paal Nilssen-Love w Pardon, To Tu
O tym, że muzyka Petera Brötzmanna jest niebezpieczna i zasadniczo grozi uszczerbkiem na zdrowiu wszystkim, którzy znajdą się w polu jej rażenia przeczytać można w każdym właściwie tekście poświęconym niemieckiemu saksofoniście. Fakt, iż w Warszawie grać miał w towarzystwie nie stroniących od intensywnych przygód scenicznych Steve’a Swella i Paala Nilssena-Love mógł tylko jeszcze mocniej utwierdzić w przekonaniu tych, którzy uważają go za przykład muzycznego barbarzyńcy. Tymczasem podczas 2 nights with Peter Brötzmann / Steve Swell / Paal Nilssen-Love na scenę Pardon, To Tu wyszło trzech doświadczonych muzyków, którzy zagrali pełne wrażliwości koncerty.
W ogóle mówienie o Brötzmannie per „rzeźnik z Wuppertalu” nie wydaje się stosowne. Powody, dla których przybrał taką formułę gry nie mają przecież nic wspólnego z chęcią robienia krzywdy komukolwiek. Od samego początku muzycznej aktywności artysty jest raczej odwrotnie – to jego krzyk wynika z krzywdy innych. Nietrafność tego pseudonimu koncerty warszawskie ukazały bardzo wyraźnie. Dobór partnerów w osobach nowojorskiego puzonisty oraz (zwłaszcza) perkusisty ze Stavanger wiązał się z oczywistymi konsekwencjami – było, jak to się mówi, głośno - niemniej był to świadomy wybór, mający pełne artystyczne uzasadnienie. Brötzmannowi mocna ekipa potrzebna była nie po to, by kogokolwiek straszyć, lecz po to, by do zebranych dotrzeć. Siła oddziaływania muzyki, którą w sobie nosili musiała być odpowiednia do jej treści.
Peter Brötzmann, Steve Swell i Paal Nilssen-Love zagrali rzecz bardzo dobitną, pełną nostalgii i bólu. Koncertami w Pardon, To Tu trio rozpoczęło swą pierwszą wspólną trasę, można więc było (nade wszystko podczas pierwszego występu) dostrzec elementy procesu konstruowania wspólnego przekazu. Nie był on jednak wyeksponowany na tyle, aby w znacznym stopniu zachwiać spójnością muzyki – dla improwizatorów o takiej intuicji i wnikliwości już samo tworzenie może stanowić formę - nawet, gdy spotykają się po raz pierwszy. Tak zresztą było w przypadku Petera Brötzmanna i Steve’a Swella. Zważywszy na poziom porozumienia, który zaprezentowali już niedzielnego wieczoru aż trudno uwierzyć, że był to ich pierwszy wspólny występ. Gra nowego tria niemieckiej legendy świeży kontekst i najciekawsze momenty zawdzięcza właśnie wymianom na linii Swell - Brötzmann. Najgłośniejszy saksofonista świata, którego liryczna strona ostatnimi czasy coraz silniej dochodzi do głosu otrzymał w nowojorczyku partnera wsłuchanego, kompetentnego i potrafiącego stosownie odpowiedzieć na każdą jego frazę – a w właściwych momentach wiedzącego, kiedy i na jak długo zamilknąć. Nieociosana, europejska odmiana brotzmannowskiego bluesa wzbogaciła się dzięki pełnemu zrozumienia wsparciu zza oceanu. Firmowym silnym, chropawym zadęciom taragotu i tenoru, których dźwiękom dodatkowej wibracji Peter Brötzmann nadawał wprawiając w drżenie same instrumenty odpowiadały więc rzęsiste zawołania puzonu dzierżonego przez ekspresyjnie raz za razem pochylającego się w dół Swella. Frazy przeplatały się, to znów szły wspólnym torem – zawsze zmierzając do jednego celu. Do kolektywnego zgiełku swoje dokładał oczywiście wybitny specjalista w tym fachu, Paal Nilssen-Love. Ten jednak, choć łomotał w bębny i talerze tak, jak niewielu potrafi, a podrygująca pod jego seryjnymi ciosami perkusja zdawała się chwilami błagać o litość nie zawsze nadążał za dialogiem dwóch starszych partnerów. Podczas gdy norweg znajdował się w pogoni za szaleńczymi zmianami pędzących rytmów, pewne subtelności, które stanowiły największą wartość wieczorów zdawały się mu umykać. Działo się tak w szczególności, gdy ogień żarliwych okrzyków ustępował miejsca lirycznym frazom, a Brötzmann i Swell wymieniali się rolami prowadzenia melodii na uwolnionej przestrzeni. Tu, gdzie przy powrotach do podstaw wydarzały się surowe pieśni tenoru, taragotu i metalowego klarnetu, a puzon w oszczędnych stłumionych (aż do szeptu) brzmieniach dodawał im swoich ornamentów, wydarzały się rzeczy najciekawsze i chyba jednak – na tym etapie współpracy tria – nieoczekiwane.
Siła tria Peter Brötzmann – Steve Swell – Paal Nilssen-Love tkwi w potencjale muzyków, który pozwala na szeroką, wielowątkową wypowiedź, odkrywającą wszelkie walory stylu poszczególnych jego członków. Porozumienie rozwija się szybko. Podczas gdy w niedzielę słychać było muzykę w budowie, drugi koncert uściślił ją i doprecyzował. Poniedziałek obfitował w formuły bardziej zwarte i może jaśniejsze (różnica in plus dotyczyła z pewnością perkusisty, który bardziej był już, niż dzień wcześniej, skoncentrowany na wspólnocie) a aylerowski utwór, który zagrano na bis stanowił kwintesencję tego, czym trio jest teraz i zapowiedź, czym może być w przyszłości. Mnie co prawda bardziej przypadł do gustu koncert pierwszy, ale to o drugim wypowiadano się wczoraj w superlatywach. Z chwilą, gdy piszę te słowa, końca prawdopodobnie dobiegł już zresztą trzeci, który miał dziś miejsce w Krakowie. Wieść niesie, że trio rejestrowało tam materiał na płytę. Na taki pośpiech pozwolić mogą sobie tylko najlepsi.
- Aby wysyłać odpowiedzi, należy się zalogować.