Marcin Olak Poczytalny: Na wszystkim
Słucham muzyki. Dookoła choinki, gwiazdki, renifery, zaraz nowy rok, brokat, cekiny – a ja słucham. I znowu t e j płyty…
Wracam co jakiś czas do Love Supreme. Bez jakiejś szczególnej regularności, bez rytuału. Tak naprawdę za każdym razem sam siebie zaskakuję, kiedy odkrywam, że przechodziłem obok półek z płytami, i sam nie wiem jak to się stało, ale znów trzymam ten album w ręku. A po chwili słucham. Mimowolnie śpiewam fragmenty melodii, czekam na transowy zaśpiew, jakby to było jakieś zaklęcie, które co jakiś czas muszę powtórzyć, żeby czar nie uleciał. Nie wiem, może i jest. Powtarzam. Na wszelki wypadek.
Ta płyta to dla mnie taki punkt odniesienia. Jazz, kompozycja i improwizacja, trans… i Coltrane w środku tego wszystkiego. Wysłuchany już tyle razy, że przecież nie ma czym zaskoczyć. I nie zaskakuje; raczej porządkuje, ustawia, daje perspektywę. Myślę, że czasem potrzebuję uporządkować swoje słyszenie, jakoś to wszystko zobiektywizować, złapać dystans. Żeby choć próbować słyszeć muzykę, a nie siebie. Żeby nie łapać się zbyt łatwo na jakieś powierzchowne błyskotki, żeby próbować to rozumieć… Zresztą nie wiem, może tak naprawdę jestem dużo prostszy i też lubię piosenki, które już słyszałem? Chrzanić to. Słucham.
Kiedyś lubiłem słuchać tej płyty na różnym sprzęcie. Na coraz lepszym. Uważnie, żeby wysłyszeć wszystkie niuanse; jakby bardziej precyzyjny odsłuch miał mi wyjawić jakiś sekret, dać wtajemniczenie… Aż kiedyś wracając z takiego słuchania na dobicie puściłem ten album w samochodzie. Na bardzo byle jakim sprzęcie, przeraźliwie dalekim od referencji. I nagle okazało się, że to wszystko nie ma znaczenia. Żadnego. Te drogie kolumny, ręcznie robiony wzmacniacz… no fajne to wszystko, naprawdę. Ale w sumie nieistotne, bo ta cholerna płyta brzmi na wszystkim. To, co najważniejsze – jest. Jakimś cudem. Na wszystkim. Teraz mam na uszach niedrogie słuchaweczki bluetooth, odtwarzam z telefonu. I to naprawdę nie ma w tym momencie znaczenia. Słucham.
To pewnie jakiś magiczny miks tego, jak to zagrali i jak nagrali. Bez żadnych korekt, upiększeń. Tak bardzo naprawdę, po prostu. Sama muzyka, tu i teraz. I jeszcze to, że mieli coś do powiedzenia, że to cały czas jest o czymś. Po prostu opowiedzieli historię, i jakoś tak się dzieje, że to właśnie ta historia się nagrała. Nie kunszt muzyków, nie septymolki i substytuty, nie kunsztowna artykulacja; jakoś w ogóle nie na to zwracam uwagę, nie tego słucham… To opowieść, myślę, że to o nią chodzi. To po prostu działa. Jak dobry drink, jak głęboki wdech, jak pierwsza kawa, jak ten moment, kiedy ktoś zrozumie…
Brzmi na wszystkim, naprawdę.
- Aby wysyłać odpowiedzi, należy się zalogować.