Marcin Olak Poczytalny: Deska

Autor: 
Marcin Olak
Zdjęcie: 

Siedzę w dość obskurnej kawiarence przy skateparku. Jakoś tak wyszło, że tu siedzę. A że obskurnie? Myślę, że pewnie ma coś wspólnego ze stylem. Takim trochę podziemnym, że niby bunt, że off, że to poza głównym nurtem, no wiesz. Jasne, wiem. Napoje kosztują tyle samo, co w innych knajpach, tylko wybór mniejszy. Za to ceny w skejtszopie na pewno nie są jakoś szczególnie podziemne. Ale ok, modne ciuchy tak kosztują, tyle, że w tych droższych sklepach w centrum. No i trochę to zabawne, jak luksusowy butik z punkową odzieżą. Ale przyznaję, ktoś to dobrze wymyślił. To przecież cała kultura, styl życia, sposób bycia, ubrania. Te modne i niebotycznie drogie gadżety to pewnie wpisowe, żeby należeć do klubu trzeba wyglądać. I może jeszcze trochę jeździć, choć teraz akurat głównie rodziny z dziećmi, maluchy ćwiczą pierwsze triki, takie offowe zajęcia dodatkowe. W sumie fajnie.

 

Siedzę i piję zimną colę. Zresztą w tym hallu z kilkoma stolikami też jest zimno.

 

Słucham Meshell Ndegeocello. No more water: The Gospel Of James Baldwin. Zaangażowana płyta. Brzmi to świetnie, wszystko dopracowane, przemyślane, to nic nie jest na siłę offowe. I te teksty, mocne, dosłowne. Konkretne. I trochę egzotyczne, bo mocno osadzone w kontekście kultury amerykańskiej, w tamtych problemach, nierównościach, w tamtych dyskryminacjach. I prawdziwe, cholernie prawdziwe. Bez cudzysłowu, bez żadnych kompromisów. Trochę jak skate, taki z początków. Jak blues, jak punk. Słucham. Piosenki o przemocy, krzywdzie i dyskryminacji. I o tym, żeby się nie poddawać, żeby zawalczyć o siebie i swoje prawa, swoją odmienność. Ale też o bezradności i o niezgodzie. Bo gdzieś za dosłownymi znaczeniami to wszystko robi się głęboko ludzkie. I cholernie smutne. Meshell Ndegeocello tak umie.

 

Dopiłem colę. Zmarzłem. Cholera, mogłem wziąć kawę, ale ten ekspres wyglądał trochę zbyt offowo jak na mój gust. W sumie zaczyna się mi tu podobać. Bo gdzieś, poza dosłownymi znaczeniami, za tym obskurnym hallem ze stolikami i absurdalnie drogim sklepikiem, to też jest głęboko ludzkie. Trochę jak marzenie o Kalifornii, i tych basenach bez wody, gdzie wszystko się zaczęło, kiedy za nic nie da się tam pojechać. To żeby zrobić sobie trochę tej Kalifornii na swojej ulicy, żeby przez chwilę być gdzie indziej, żeby jakaś enklawa, jakieś ukojenie, żeby się schronić, żeby było OK. Żeby przez chwilę uwierzyć, że gdzieś jest bardziej zielona trawa, że gdzieś jest jakaś Utopia. Żeby uwierzyć. Albo choć poudawać, że się wierzy.

 

A na jeszcze innym poziomie jest zmiana. Możliwa, bo świat, w którym protestuje Meshell Ndegeocello to na szczęście już zupełnie inny świat niż ten, w którym urodził się James Baldwin. Co nie znaczy, że już wszystko jest OK. Nie jest, jeszcze nie. Może kiedyś. A może nie. Więc to chyba ważne, żeby nie popaść za bardzo w szarość, w zgodę na to, co jest, w poddanie się temu, co gniecie. Tak myślę.

 

A w międzyczasie wyszedłem ze skateparku. Słuchawki na uszach, choć płyta się już skończyła jakiś czas temu. Nagle parskam śmiechem - to jednak na swój sposób zabawne. Bo widzisz, zaczynam się zastanawiać, czy nie spróbować znów stanąć na desce.