Marcin Olak Poczytalny: Bez uprzedzeń
Już noc. Siedzę w pracowni i słucham muzyki. Naprawdę miałem ochotę posłuchać tych dźwięków odkąd ogłoszono termin premiery. Nic nie poradzę, po prostu bardzo lubię grę Billa Frisella, nawet, jeśli z grubsza wiem, czego się mogę spodziewać. Po prostu lubię i już. I jakoś wydaje mi się to sensowne i właściwe, bo przecież nie każdy album musi koniecznie być przełomowy i nowatorski, prawda? A ta płyta jest po prostu fajna, znakomicie brzmi i jest bardzo dobrze zagrana. A do tego świetnie brzmi w nocy. Czego chcieć więcej?
Kiedy słucham muzyki – jaka by ta muzyka nie była – staram się unikać jakichkolwiek wstępnych założeń. Takie założenia potrafią mi zepsuć całą przyjemność słuchania. Czegoś się spodziewam, a tu artysta mi tego nie odmawia… Bo akurat na tej sesji chce zagrać inaczej, bo szuka czegoś nowego. Albo wręcz przeciwnie, tym razem nic nie odkrywa. Gra to, na co akurat ma ochotę, bawi się dźwiękami. I już. I jest fajnie. I pewnie też by mnie to rozbawiło, gdyby nie mój wewnętrzny krytyk, który zamiast słuchać – czegoś od artysty się domaga. Inna sprawa, że to jednak krytyk, a nie krytykant. Czasem ma rację, i zasadniczo zwracam uwagę na jego opinie… Zresztą w tym konkretnym wypadku też jesteśmy zgodni. „Valentine” to bardzo fajna płyta.
Słucham i myślę o tych założeniach. A nawet szerzej, o ideologiach – bo założenia lubią się rozrastać, uzasadniać swoje istnienie, swoją niezbędność, nieodzowność… Ideologie bywają zresztą przydatne. Porządkują nam świat, pozwalają poczuć się ciut pewniej, dają jakieś poczucie kontroli, zrozumienia… Fajnie. Dopóki rozumiem, że ideologia nie jest tożsama z rzeczywistością – jest przecież tylko jakąś próbą opisu, mniej lub bardziej udaną. I tyle. A poczucie zrozumienia nie musi oznaczać, że naprawdę coś rozumiem… Ale to przecież jest OK. Po prostu czuję się lepiej, jakoś poukładałem swoją prywatną przestrzeń. I już. I jeśli mi z tym dobrze, jeśli to nikomu nie szkodzi, to chyba to jest w porządku.
Na przykład jako słuchacz wybieram rzeczy, których chcę posłuchać i te, których słuchać nie mam ochoty. Nie znaczy to, że wśród płyt, których nie chcę poznać, nie ma rzeczy dobrych czy nawet wybitnych. Po prostu ja wybieram inaczej, i sądzę, że tak jest dobrze. Kłopot mógłby się zacząć, gdybym zaczął uznawać własny osąd za ważniejszy od sądów innych ludzi. Ot, gdybym na przykład uznał bezwzględną i obiektywną wyższość jazzowego mainstreamu nad całą resztą. Czy muzyki improwizowanej. Albo awangardy. Albo śpiewu operowego nad wszystkimi innymi formami wyrazu. Albo szerzej – gdybym uznał, że mój światopogląd daje mi prawo do osądzania i odsądzania innych ludzi. Wtedy ideologia przekształciłaby się w uprzedzenie. A to z kolei podzieliłoby mi świat na naszych i wrogów, dobrych i złych, biel i czerń…
Słucham „Valentine” i myślę o tych wszystkich ludziach, którzy w imię wyznawanej przez siebie ideologii próbują innych ludzi sprowadzić – o paradoksie! - do roli ideologii właśnie. I oczywiście miałaby to być ideologia wroga, szkodliwa, wypaczona. Nie to, co ta nasza, ta jedyna dobra i słuszna… Przecież to jakaś straszna bzdura, wręcz niegodziwość! Rzeczywistość to rzeczywistość, ludzie to ludzie – nawet, jeśli są w jakiś sposób inni. A ideologia to tylko jakaś próba opisu świata. I nic więcej. Problem w tym, że gdy przekształci się już w uprzedzenia i podzieli świat na naszych i wrogów, wtedy… no cóż. Wtedy jest już za późno. Bo zamiast ludzi zgadzających się z jakimś poglądem mamy wyznawców. A jak rozmawiać, gdy zamiast argumentów pojawia się wyznanie wiary?
Nie wiem, czy taka rozmowa w ogóle jest możliwa. Może jest, ale ja nie mam pojęcia jak mogłaby wyglądać… Zresztą może trzeba by zacząć w ogóle od innej strony. Nie od dyskusji, nie od konfrontacji, ale od czegoś neutralnego, niezobowiązującego, nikomu niezagrażającego? Ot, może by tak na przykład posłuchać „Valentine”?
- Aby wysyłać odpowiedzi, należy się zalogować.