Koncertowe opowiadanie
Jazz to... improwizacja, wolność, wyobraźnia, indywidualizm. Dla wielu domeną muzyki jazzowej jest także koncert, bo to w jego trakcie zdarza się, że zapisane w nutach kompozycje nabierają nowych kolorów, inspirują wykonawców do poszukiwań i nieprzewidzianych interakcji. Dla wielu artystów występ na scenie jest bowiem okazją do poszerzenia tego, co zarejestrowali na płycie – sposobnością do rozwinięcia utworów, wypróbowania nowych pomysłów, a także jeszcze lepszego zgrania się zespołu. Dla widzów z kolei koncert to szansa na poznanie muzyków – mogą dowiedzieć się, w którym miejscu między kompozycją a improwizacją artyści się sytuują, jaką emanują aurą, jak przebiega dialog między partnerami w zespole. Koncert to w świecie jazzu skarbnica wiedzy.
Dlatego stałymi punktami tygodnia miłośnika muzyki improwizowanej jest chadzanie na koncerty. Ba, czasem się nie tylko chadza, ale nieraz również specjalnie jedzie – do innego miasta czy nawet kraju, by z jakimś potencjalnie ważnym zdarzeniem się zmierzyć. Ta ważność może mieć różne oblicza – czasami przyciąga młode nazwisko albo nieznany band, innym razem wiekowa gwiazda, o zobaczeniu na żywo której marzyło się przez długie lata, ale bywa i tak, że jakiegoś artystę się śledzi z pobudek zawodowych i regularnie mierzy z jego twórczością (za którą można nawet nie przepadać), by po prostu być na bieżąco. Przypomina mi się fragment tekstu Macieja Karłowskiego sprzed kilku lat: „dziennikarz muzyczny tak naprawdę nie ma nic innego do roboty, jak tylko siedzieć w domu i słuchać płyt do upadłego, a wieczorami do zdarcia butów chadzać na koncerty i zastanawiać się, które z nich zrobiły na nim największe, a które najmniejsze wrażenie”.
Z każdego niemal wydarzenia, niezależnie od motywacji uczestniczenia w nim, można wypisać szereg obserwacji. To niezwykle intensywne minuty – gdy odbywa się owa improwizowana interakcja, energia przepływa między muzykami, ścierają się myśli i wrażliwości. Dlatego nie zdziwiłbym się, gdybym kiedyś zobaczył na półce w księgarni zbiór opowiadań z narracjami wywiedzionymi z przeżytych oraz z uwagą przesłuchanych i „przeobserwowanych” koncertów. (Pomysł, swoją drogą, wcale kuszący...)
Dobre opowiadanie powstałoby z całą pewnością na kanwie niedawnego występu, na który z Warszawy wybrałem się specjalnie do Katowic. Na festiwalu „Jazz i okolice” wystąpić miał kwintet Obbligato perkusisty Toma Rainey'a, w którym towarzyszą mu trębacz Ralph Alessi, saksofonistka Ingrid Laubrock, pianista Jacob Sacks i kontrabasista Drew Gress. Moja wizyta w stolicy Górnego Śląska, gdy tylko zobaczyłem koncertową zapowiedź, była przesądzona. Że mam tego dnia urodziny? Że będzie trzeba naruszyć harmonogram warszawskich obowiązków? Prawie nic się w obliczu takiego faktu nie liczyło. Kto bowiem miał okazję słuchać ostatniej płyty składu Rainey'a pt. „Float Upstream”, ten wiedział, że może liczyć na szczególną ucztę; że ma szansę podczas tego koncertu zajrzeć do wyjątkowej skarbnicy wiedzy – o tym, jak można reinterpretować jazzowe standardy; jak, nie odżegnując się od tradycji, tworzyć współczesną muzykę; o tym wreszcie, jak z wyobraźnią i empatią reagować na pomysły partnerów.
A więc pojechałem, posłuchałem i nie zawiodłem się. Grę kwintetu cechowała permanentna mobilność; mieli w sobie imperatyw szukania dźwięków, interakcji; założenia były nieustannie podważanie, role w zespole ulegały ciągłej redefinicji. W ich pracy można było wprawdzie wychwycić melodie, karkołomne bebopowe tematy, wrażliwe tony balladowe czy rasowe swingowanie, ale wszystkie te konwencje były w mig kwestionowane. Stanowiły punkt wyjścia dla indywidualnego i kolektywnego wysiłku, który przejawiał się na różne sposoby.
Rainey jest jazzmanem, ale właściwe gatunkowi figury potrafi grać w szale, jakby krzyczał perkusją. Z uładzonej na chwilę regularności przechodzi w ekstatyczny wrzask, potrafi na kilkanaście taktów zmienić metrum, by później dołączyć do partnerów. Ci działali w podobny sposób – niczym myśliwi, wypatrywali możliwości upolowania właściwego momentu na własną reakcję: zmianę sposobu gry, wpłynięcie na harmonię, jakiś dźwięk-gest, jakąś melodię-pytanie. W kontekście tych obserwacji nie można nie wspomnieć zwłaszcza o Alessim i Laubrock, którzy nieraz z uwagą i w milczeniu słuchali reszty grupy, by – jakby w wyniku wewnętrznej konieczności czy komunikatu przekazanego przez samą Muzykę – nagle zacząć grać. Ciekawe, że występ wypełniony do tego stopnia swobodą oraz improwizacją nie był koncertem free. Słuchaliśmy muzyki jazzowej, swingującej, ale w owych idiomatycznych ramach znalazły się wolność, wyobraźnia, indywidualizm, które realizowali mistrzowie improwizowanej sztuki.
Ale nie tylko na tak niekonwencjonalne i stanowiące wyzwanie koncerty warto chodzić. Bo niemało cennych informacji – choć innego rodzaju – może dostarczyć np. występ Leszka Możdżera solo (który wykonuje przewidziane kawałki spoglądając po prawie każdym z nich na zegarek, a ostatni utwór kończy się dokładnie w 70. minucie koncertu), tria Marcina Wasilewskiego (które nie przestaje zachwycać swą eksploracją granego z empatią, intuicją i urodą progresywnego mainstreamu) czy nawet drugorzędnych kapel, gdzie nie zgadza się chemia w zespole czy lider jest najsłabszym ogniwem. Wszystkie te dane są ważne dla odbiorcy muzyki, któremu nie tylko zależy na byciu gładzonym po narządach słuchu.
I wszystkie one są godne opowiadania, choć w tym wypadku nie tylko od opowiadających, ale przede wszystkim od muzyków zależy, czy tekst będzie kryminałem, dreszczowcem, romansem, esejem psychologicznym czy skeczem.
- Aby wysyłać odpowiedzi, należy się zalogować.