Jazzfestival Saalfelden 2013 - grand final
No i czas na trzeci dzień festiwalowej wycieczki do Tyrolskiej Austrii. Tym razem już bez cyklu Short Cuts, który zakończył się w sobotę, bez forsownego maratonu, bo tylko pięć koncertów i to wyłącznie saalfeldeńskiej sali kongresowej. Można by więc uznać, że to dzień rekreacyjny. Nie mniej na scenie zaprezentowało się w ciągu niemal ośmiu godzin pięć zespołów.
Pierwszy to band Christiana Lillingera – wspomnianego już perkusisty, który tym razem całemu projektowi szefował. W składzie m.in. doskonały niemiecki wibrafonista i architekt jednocześnie Christopher Dell, a także podwójna obsada kontrabasu, która nie bardzo wiem czemu miała służyć, bo jakoś szczególnie na sound zespołu nie wpływała. Tymczasem Lillinger, choć to Austriak, zagrał nowoczesny jazz z niemiecką dokładnością, zawodowstwem charakterystycznym dla tamtejszego nowoczesnego mainstreamu i nie byłoby o czym rozmawiać gdyby nie to, że jak widać pokładane są w nim jakieś nadzieje skoro i prasa i organizatorzy dają mu miejsce na głównej scenie i w dniu finału.
Zupełnie zaskakujące mogło być również, że na dużej scenie pojawiło się trio Reijseger / Fraanje / Syla. Zaskoczenie nie stąd, że zespołowi czegokolwiek brakuje, aby zaszczytu głównej sceny dostąpić, ale z powodu bardzo kameralnej artystycznej propozycji, która mogła w warunkach dużej sali koncertowej nie zafunkcjonować z pożądaną siłą. Zafunkcjonowała jednak. I to bardzo dobrze. Cicha melancholijna muzyka na styku muzyki w Europy i Afryki, brzmiąca chwilami jak tęskne łkanie, czasem jak rozdzierająca skarga cicho wykrzyczana fortepianem, wiolonczelą i głosem i co więcej przy idealnym skupieniu publiczności.
Bardzo to była przekonująca i brzmieniowo wysmakowana muzyka, podobnie zresztą jak muzyka kwartetu gitarzysty Brandona Rossa, którego pewnie niektórzy pamiętają, kiedy grywał regularnie w zespołach Henry’ego Threadgilla, a całkiem spora liczna słuchaczy z czasów, gdy był etatowym gitarzystą u Cassandry Wilson zanim jego miejsce zajął Marvin Sewell. Do Saalfelden Ross przywiózł zespół złożony z Tyshawna Soreya na perkusji, Stomu Takieshiego na gitarze basowej oraz Rona Milesa – trąbka. Sam zagrał na gitarze elektrycznej na zmianę z banjo, które w jego dłoniach jakimś cudownym zrządzeniem losu straciło swój archaiczne nowoorleańskie brzmienie. To była bardzo nierzeczywista muzyka, choć złożona z komponentów doskonale znanych. Dziejąca się w raczej wolnych tempach, w przestrzeni szerokich harmonii, z melodiami delikatnie muskającymi uszy i w rozluźnionej bardzo nieoczywistej i barwnej rytmice. Bez dwóch zdań było znakomite granie, zamocowane mocno w bluesie, ale niekoniecznie w jego formie czy harmonicznym gorsecie lecz brzmieniu, które z jednej strony mocno pachniało ciężkim i aromatycznym powietrzem Delty, z drugiej było na wskroś nowoczesne. I chyba nie będzie przesady w był to jeden z najlepszych koncertów tegorocznej edycji festiwalu kiedy tak uczciwie pomyśleć to jego nierzeczywistość w sporej mierze zawdzięczaliśmy układowi całego niedzielnego programu.
Brandon Ross wystąpił bowiem tuż po tym jak ze sceny zszedł dowodzony przez Martina Kuchena duży ansamble Angles 10. Angles to formacja przybierająca różny pod względem liczebności skład. Tutaj był to chyba jak do tej pory skład największy, bo złożony z dziesięciu muzyków. Wszyscy ci, którzy zdążyli zapoznać się z ostatnią płytą grupy „By The Way Of Deception” nagranej podczas festiwalu w Lubljanie dwa lata temu wiedzą, że w Saalfelden wystąpili w identycznej obsadzie, do której dołączyli dwaj trębacze Magnus Broo i Goran Kajfes.
I tu spotkała mnie wielka i ogromnie miła niespodzianka. Znam dotychczasowe nagrania Angles i już w wersji płytowej zrobiły na mnie duże wrażenie, ale w wersji na żywo każdy powinien choć raz w życiu posłuchać tego bandu. Znakomicie wyważona muzyka. Bardzo dobrze napisana. Z tematami hymnicznymi i prostymi, ale za to tak melodyjnymi, że uniesposób ich nie zapamiętać. Sekcje dęte nadają brzmieniu grupy potęgi, tymczasem a soliści, skądinąd znakomici, odpowiedniej lekkości i wigoru. Wszystko to rozgrywa się wsparte groovem sekcji rytmicznej i niech mnie kule biją brzmi jakby zespół złożony był z samych czarnoskórych muzyków, albo raczej wywodził się niemal z AACMowskich środowisk Chicago. Tymczasem zespół złożony jest w całości ze Szwedów i o ile wiem, żaden nie pomieszkuje nawet za Oceanem. W ich muzyce mającej rys ewidentnie jazzowy ujawniają się raz silniej raz mniej wyraźnie elementy brzmień hiszpańskich, bałkańskich, ale niezależnie od tego całość brzmi bardzo, ale to bardzo świeżo, choć nie kryje w sobie niczego co byłoby jakimś stylistycznym i estetycznym zaskoczeniem. Bez dwóch to był koncert, którego można było słuchać z otwartymi ze zdziwienia ustami i potem zatracić się w gromkich brawach.
No a na finał organizatorzy pozostawili Uriego Ciane, który jako wielki mistrz dekonstrukcji muzyki klasycznej tym razem sięgnął do twórczości George’a Gerwshwina. A Gershwin jak wiadomo jazz kochał i starał się jak mógł go naśladować albo raczej wpisywać do swoich partytur. Improwizatorem jednak nie był za bardzo i w jazzowym klubie spędził czasu niewiele. Cain za to owszem. I w jego koncepcji ów Gershwin zabrzmiał o wiele bardziej jazzowo niż w oryginale. Pojawiły się także fragmenty, które kompozytorowi nawet nie miały chyba szansy nigdy się przyśnić, a to dlatego, że dekonstrukcja i następująca po niej rekonstrukcja made by Caine’a zakłada, że sięgać trzeba po wszystkie zdobycze muzyki i przemawia bardzo erudycyjnym i nowoczesnym językiem, który w czasach Gershwina znany jeszcze nie był. Stąd też wycieczki w atonalność, ale nieprzesadne, stąd zaskakująca obsada wokalna polegająca na zestawieniu ekspresyjne gospelowej, ale też i klasycznie trenowanej Barbary Walker z chłodnym i wcale nie jazzowo brzmiącym głosem Theo Bleckmana. Bez dwóch zdań jednak najbardziej intrygująco zabrzmiała „Błękitna Rapsodia”, w której zabłyszczeli nie tylko Caine, jako solista i rekonstruktor, ale także pozostali członkowie bandu Chris Speed – klarnet, Ralph Alessi – trąbka, Jim Black – perkusja, Mark Hellias – kontrabas i skrzypaczka Joyce Hammann.
A potem….już tylko pożegnalny guinness w Nexusie kilka godzin snu i trzynastogodzinny powrót koleją przez Salzburg i Wiedeń. I czas na refleksje, że fajnie jest uczestniczyć w festiwalu, w którym program nie składa się z wielkich i najczęściej nieciekawie grających mega gwiazd, które wszyscy słyszeli i które błyszczą coraz bardziej bladym światłem.
- Aby wysyłać odpowiedzi, należy się zalogować.