Impresja na 93 urodziny Andrew Hilla
Wszystko zaczęło się przez kompletny przypadek. Moja znajomość, która miała później okazać się głęboką przyjaźnią, z Andrew Hillem, zaczęła się przez pomyłkę. Aż wstyd się przyznać – choć wszystko wydarzyło się kawałek czasu temu i być może nie muszę czuć już takiego wstydu jak tego dnia, kiedy wziąłem Andrew Hilla za Herbiego Hancocka. A wszystko z winy Dona, w którego nowojorskim mieszkaniu znalazłem płytę, której okładkę znałem, choć samej płycie nie poświęciłem wówczas wystarczającej uwagi.
Chodziło o trzeci album Hancocka „Inventions and Dimensions”. Z przyjemnością więc włączyłem nagranie, rozłożyłem się na kanapie i ze zdumieniem obserwowałem jak Herbie Hancock, którego zawsze uważałem za lubującego się w raczej prostych, funkowych rytmach, pozwala sobie na zaskakująco wiele. A tu proszę – połamane, niestandardowe tempo, dysonanse i dziwaczne harmonie. W jeszcze większą konsternację wpadłem chwilę później, gdy na moje pełne entuzjastycznego podziwu: - Ale dziwaczny Hancock!, Don odpowiedział bardzo nieentuzjastycznym: - Raczej zupełnie normalny Hill. Don miał rację. Precyzyjnie rzecz ujmując, był to Hill w okładce Hancocka, który to drobiazg przeoczyłem. Więc było to „Passing Ships” Andrew Hilla i mówienie o „normalności” tego Hilla jest zarazem uprawnione i wątpliwe.
Sesja „Passing Ships” odbyła się w listopadzie 1969 roku, dla wytwórni Blue Note, z którą Hill był związany od początku swojej działalności w Nowym Jorku. Wcześniej rezydował w Chicago, gdzie miał okazję akompaniować takim bohaterom jak Charlie Parker czy Miles Davis. W 1969 roku wszedł do studia by nagrać płytę w towarzystwie dziewięciu muzyków. Sesja odbyła się, po czym została odsunięta. Uznano, że w dobie odchodzenia od tradycyjnych form jazzu na rzecz free, materiał Hilla nie trafi w gusta publiczności i nie spełni oczekiwać komercyjnych. Faktycznie, trudno stawiać muzyczne eksperymenty Hilla, które nie starają się przekroczyć formy, a ją rozszerzyć, przeprowadzić rewolucję od wewnątrz, zamiast szturmować budynki rządowe, koło takich rewolucjonistów jak Ornette Coleman, Cecil Taylor czy Albert Ayler. Hill nie był tak radykalny; bliżej było mu do Wayne'a Shortera czy Erica Dolphy'ego. Interesowało go rozszerzenie granic możliwości wewnątrz tradycji, a nie zrywanie z nią. Konstruując swoje intelektualno-muzyczne narracje skazywał się na rolę wyjąkowo niewdzięczną, szczególnie dla artysty takiego pokroju – Andrew Hill pozostawał zbyt awangardowy, dla mainstreamu, i zbyt mainstreamowy, żeby być zaakceptowanym przez awangardę. A więc „Passing Ships” przepadła na 34 lata.
I powróciła właśnie w nowojorskim mieszkaniu Dona przy Amsterdam Avenue; cały czas ukrywała się w okładce płyty Hancocka, tak jak Hill w swoim intelektualizmie, elegancji i introwertyczności chowa się po kątach, za plecami tych największych – Monka, Mingusa, Coltrane'a czy Hancocka.
Na krótko przed sesją, szef Blue Note Records, Alfred Lion sprzedał swoją firmę większej korporacji. Jazz w rozumieniu Hilla – wywarzony, intelektualny i wysmakowany – był w odwrocie, formuła powoli się wyczerpywała. Przychodził czas na fusion (czy też – jak mawiał Hill – confusion), a w tym gatunku pianista nie widział dla siebie miejsca. Nie widziała go też nowa wytwórnia, która niemal od razu skazała „Passing Ships” na żywot w magazynach archiwum.
W 1974 roku, młody producent Michael Cuscuna organizował sesję nagraniową Hilla dla niewielkiej wytwórni Freedom. W tym samym czasie Cuscuna został również zaangażowany przez Blue Note do przesłuchiwania archiwalnych taśm. Cuscuna, dzięki Bogu, dokopał się i do zaginionej sesji Hilla i jego nonetu. Niestety, lata 70. to jeszcze nie był odpowiedni czas na tę płytę. Cuscuna po przesłuchaniu materiału, uznał że niestety nie nadaje się on do upublicznienia ze względów jakościowych. Znów niewiele brakowało. Potrzebne okazały się kolejne 25 lata, by nieznane dzieło Hilla mogło zostać odkryte. Michael Cuscuna mógł zapomnieć o sesji, którą uznał za nie do odratowania, ale przypominali mu o niej muzycy, którzy brali w niej udział. Trębacze – Woody Shaw i Dizzy Reece, perkusista Lenny White czy kontrabasista Ron Carter – oni wszyscy pamiętali o sesji, którą inni spisali na straty. W końcu Cuscuna dał się przekonać do drugiego podejścia - „Tym razem użyłem słuchawek i słyszałem w tle parie instrumentów, których nie słyszałem poprzednio” - wspominał. Niesiony nową nadzieją, wyszperał z magazynów ośmiościeżkową taśmę-matkę na której „Passing Ships” prezentowało się w całej swojej krasie. „To było jedno z najlepszych nagrań jakie Andrew zrobił” - kończy swoje wspomienia Cuscuna. Udało się, ostatecznie, a Fred Kaplan, dziennikarz nowojorskiego „Timesa”, może napisać takie zdanie: „Najlepszy jazzowy album 2003 roku został nagrany w 1969 roku.”
Historia zagubionej sesji Andrew Hilla jest dla mnie upiorną egzemplifikacją całej jego muzycznej kariery. Schowany w swoich filozoficznych analizach o możliwości pracy na granicach formy, nie potrafił wstrzelić się w komercyjne oczekiwania wytwórni ani w łaski freejazzowych radykałów.
Podobnie jak jego „Passing Shiprs” Hill musiał poczekać na swoje odkrycie. Można pokusić się o twierdzenie, że jest on odpowiedzialny w dużej mierze za to, co dzieje się dziś w amerykańskiej pianistyce. Nic dziwnego, przez wiele lat, aż do swojej śmierci na raka w 2007 roku, Andrew Hill był aktywnym nauczycielem m.in. na Portland State University.
Niemal całkowicie zignorowany został nawet przez jazzowe piśmiennictwo, nie wymienia się go w jednym szerego obok najsłynniejszych nazwisk historii jazzu, nie otrzymał z pewnością tak wiele atencji, na jaką zasługuje jego skomplikowana, (choć nieprzekombinowana), elegancka i niezwykle ambitna próba anwangardowej pracy na obrzeżach tradycji.
Całe szczęscie, że Hill był, tam gdzie nie miało prawa go być. I całe szczęście, że Hancocka akurat nie było.
- Aby wysyłać odpowiedzi, należy się zalogować.