Herbie Hancock: The Warner Bros. Years – wrota do innego wymiaru

Autor: 
Barnaba Siegel
Zdjęcie: 
Autor zdjęcia: 
mat. wydawcy

Pomiędzy nagraniem epokowego „Maiden Voyage” i przełomowego „Headhunters” upłynęła niemal dekada. Przemiana z post-bopowego bossa na jazz-funkowego giganta była procesem długim i twórczym. Hancock rzadko stał w miejscu, zawsze starał się załapać do muzycznej awangardy, a nie kroczyć po wybrukowanej ścieżce. Stąd też każdy nagrany w tym okresie album zawiera muzykę, której nie można zignorować.

Ba, „Mwandishi” i „Crossing” nawet nie śmiem tytuować „albumami-których-nie-warto-zignorować”. To arcydzieła, a przy tym rzeczy ważne i pionierskie pod wieloma względami. Także zatopiona w radosnym rhythm’n’bluesie „Fat Albert Rotunda” to świetna muzyka. Mimo to, patrząc na boks dumnie opisany jako „The Warner Bros. Years” pojawia się u mnie uśmiech na wpół ironiczny, na wpół współczujący. Oto bowiem wydawniczy gigant „przejmuje” jedną z absolutnie największych gwiazd jazzu lat ’60. Młody, ambitny, kreatywny, zdolny. Ma za sobą i melodyjny hit „Watermelon Man”, i fascynujące „Maiden Voyage”, i bardzo intrygujące, pomysłowe nagrania z dużymi składami (chociaż „The Prisoner”). Ma też świetne CV, bo poza gościnnymi występami z całą plejadą gwiazd, tworzył trzon przepotężnego składu Milesa z Davisa, z którym koncertował po całym świecie. Jakaż radość musiała zapanować w firmie, gdy taka persona podpisała z nią kontrakt, a następnie popełniła przebojowy, rhythm’n’bluesowy krążek, częściowo powiązany z animowaną, telewizyjną kreskówką Billa Cosby’ego – „Fat Albert and the Cosby Kids”. Po prostu ideał w takim ’69 roku, gdy klasyczny jazz sprzedawał się coraz gorzej… I jakaż cudowna konsternacja, gdy zamiast nagrać sequel skierowany do rock’n’rollowo-funkowej młodzieży z Woodstocku, Herbie zmontował ekipę z pseudonimami w suahili, która postanowiła grać kosmiczną muzykę, do dziś stanowiącą dla wielu barierę nie do przebrnięcia. Pysznie!

Dziś na szczęście czasy się zmieniły, a wydawcy mogą z dumą wydawać ponownie albumy, które niedgyś stanowiły prawdziwą ość w gardle. A jest być z czego dumnym, bo muzyka, którą nagrał Hancock wraz ze swoim sekstetem Mwandishi, to podróż w krainę absolutu. Chociaż to Miles i jego „Bitches Brew” zyskało laury pioniera fusion, chociaż to McLaughlin i jego Mahavishnu gromadziło nieznane jazzowym muzykom rzesze widzów na koncertach, to właśnie Hancockowi powinno się należeć, według mnie, największe uznanie. Pomiędzy pełnymi jamowania i kontrolowanego chaosu sesjami, na których powstawało „Bitches Brew”, a głośnymi, rockowymi kompozycjami Mahavishnu, powstała bowiem jeszcze inna galaktyka.

 

 

Ale po kolei. Zestaw „The Warner Bros. Years” to trzy płyty – nagrana w połowie 1969 r. “Fat Albert Rotunda” oraz stworzone między grudniem 1970 a lutym 1972 „Mwandishi” i „Crossing”. Tak naprawdę jest to przeróbka starego boksu „Mwandishi: Warner Bros. Recordings”, w którym bez sensu upchano materiał z trzech płyt na 2CD. W nowym wydaniu wszystko się zgadza. W eleganckim, czarnym opakowaniu są trzy, grube kartoniki stylizowane na dokładne miniatury dawnych winylowych wydań. Jest to o tyle cenne, że zachowano wnętrze rozkładanej okładki „Crossing”, z pięknymi, psychodelicznymi zdjęciami w środku. Do każdego CD dołączono single z płyt, jest i książeczka z króciutkim esejem Boba Glucka, autora „You'll Know When You Get There” – jedynej książki poświęconej zespołowi Mwandishi. Zdjęć już poskąpiono.

Pierwszy album, jak już wspomniałem, to sympatyczna, jazzowa ścieżka dźwiękowa i kawałki r’n’b. „Fat Albert Rotunda” ma jednak swoją niesamowitą moc, za co odpowiedzialna jest wyraźnie zaznaczająca swoją obecność gitara elektryczna, potężna, bardzo jazzowa sekcja dęta, a także fortepian elektryczny, na który w dużej mierze przerzucił się lider z fortepianu. Poza tym, jeśli na płycie gra Joe Henderson wiadomo, że jest ona warta sprawdzenia. Herbie bardzo zręcznie balansuje pomiędzy skierowoną przed telewizyjny odbiornik muzyką, a świetny jazzem, przypominającym jego „mini big-band” z płyty „The Prisoner”.

 

 

Ale Herbie szybko zrezgynował z funkującego bandu i udał się w zupełnie inną stroną, tak jakby doznał oświecenia. W tym czasie nie było oto trudno. Na pewno miała na to wpływ wzstastaja świadomość kulturowa wśród czarnoskórych mieszkańców USA, a konkretnie – poszukiwanie swoich korzeni w Afryce. Przyglądając się jednak dacie nagrania (grudzień 1970) mam jednak silne wrażenie, że znacznie większe piętno na Herbiem odcisnęła muzyka grana pod batutą innych artystów. Przed „Mwandishi” było przecież elektryczne „Power To The People” Joe Hendersona, ale przede wszystkim – „In a Silent Way”, „Bithes Brew” i „Jack Johnson” Milesa i spółki. Do grona wpływowych albumów trzeba zaliczyć także mało znany longplay „Kawaida” autorstwa Toothe Heatha. To właśnie tu muzycy przybrali egzotycznie brzmiące pseudonimy artystyczne, to tu jazz i free mieszały się z etnicznymi akcentami.

Hancock pozbierał te elementy do kupy, ale dodał wystarczająco dużo od siebie, żeby nowa jakość została stworzona. Kosmiczna muzyka Milesa z „Bitches Brew”, mając nawet na myśli komplet nagrań znany z rozszerzonej edycji, również uderzała w klimat zadumy i tworzenia kosmicznej przestrzeni. Ale pełne posklejanych z różnych cześci utwory z solówkami wybitnie utalentowanych muzyków, którzy jednak nie stanowili zgranego zespołu, nie pozwalały na wspięcie na astralny poziom Mwandishi. Bo Mwandishi to jam. To sekstet bardzo czujących siebie muzyków, skupionych wokół jasnego celu – trębacz „Mganga”, saksofonista „Mwile”, basista „Mchezaji”, puzonista „Pepe Mtoto”, perkusista „Jabali” i oczywiście Herbie Hancock jako „Mwandishi”.       

 

Jeśli szukać jakiegoś łącznika pomiędzy starym a nowym Herbiem, będzie nim „Ostinato”. Rytmiczny bas, towarzyszący kompozycji non-stop, to jedyne, ale bardzo mocno odniesienie do „Fat Albert Rotunda”. Cała reszta to już nowość, co bardzo wyraźnie sygnalizuje astralny wstęp na potraktowanym efektem echa pianie Rhodesa, a także nietypowe metrum i prawdziwe nagromadzenie przedziwnych, generowanych efektami dźwięków. To samo się tyczy sekcji dętej. Podobnie jak u Milesa, nikt już nie skupia się na zagraniu ot ciekawego solo. Sekcja zamienia się w malarzy czuwających nad kreacją i ewolucją dzieła. Jeszcze wyraźniej słychać to w wolniejszym „You’ll Know When You Get There”, najbardziej kojarzącym się z „Bitches Brew” i takimi utworami jak „Sanctuary” czy „Lonely Fire”. Sekstet Hancocka nie odlatuje jednak całkiem w nieznane, regularnie powraca do głównego tematu i bada co się stanie dalej.

Jednak najbardziej majestatyczny z całego LP wydaje się „Wandering Spirit Song”. Ten powolny kosmiczny walec wydaje się wręcz najprawdziwszym protoplastą stylistyki doom. To nie jest już żadna ballada. To planowe rozciąganie muzyki w przestrzeni, wypełnione drobnymi ozdobnikami i szczelnie „pozamykane” a to grą kontrabasu, a to elektrycznego piana. Tu jeszcze raz pokłony dla wybranej przez Hancocka sekcji dętej, a zwłaszcza młodziutkiego, świetnie sobie radzącego Hendersona oraz Benniego Maupina, który zrobił być może najciekawy użytek z klarnetu basowego w historii jazzu.

Trwająca ponad rok ewolucja zespołu przyniosła jeszcze bardziej pogłębiony obraz etno-kosmosu, co doskonale obrazuje okładka albumu „Crossing” – jezioro, ryby, góry i szpiczastogłowi mędrcy rodem ze Star Treka. To jasny sygnał, że sekstet Mwandishi nie powraca do brzmień z „Fat Albert Rotunda”. Wystarczy odpalić płytę, żeby się o tym przeczuciu przekonać – potwierdza to otwierający LP 2,5-minutowy bębniarski jam w stylu Dona Cherry’ego. Nawet nie wiadomo czego się dalej spodziewać, zespół nie daje nam, tak jak wcześniej, jasnych wskazówek co do charakteru utworu.

 

Z drugiej strony Herbie i chłopaki wcale nie odlecieli na Marsa. Są niezwykle świadomi tego co robią, przekształcają stare jam session w coś świetne zaplanowanego. Przełamujący ten bębniarski łomot bas i klawisz to wywołujący ciarki punkt rozpoczynający nowy fragment kompozycji. Duet Hancock z Busterem Williamsem, przepraszam Mwandishi z Mchezaji, trwa w najlepsze, dęciaki cierpliwie czekają nie tyle na swoją kolej, co na kolejny fragment utworu, w którym rozłożą nas na łopatki pięknie zaaranżowanymi partiami. Rollercoaster się nie zatrzymuje, nagla atakuje nas zdziczały funk, potem fenomenalne solo Maupina, będące zapowiedzią rzeczy, które będzie wyczyniał z Hancockiem w okresie Headhunters.

W „Quasar”, kompozycji Maupina, możemy w pełnej krasie podziwiać elektroniczne tło, efekt dołączenia do zespołu Patricka Gleesona, jednego z pionierów korzystania z syntezatorów jako instrumentów tworzących nową teksturę dla muzycznej opowieści, a nie kolejnej maszyny do solówek. O ile rozpoczynający płytę „Sleeping Giant” miał jeszcze sporo jazzowych korzeni, tak „Quasar” to już pełne przeniesienie na inną planetę. Raz jeszcze rzut okiem na okładkę – w połowie utworu ta niewypowiedziana mroczność zaczyna nas osaczać.

Sagę muzyki nagranej dla Warner Bros wieńczy „Water Torture”, kolejna kompozycja saksofonisty. Dźwiękowa wizualizacja kosmicznych pustyni wydaje się być outrem poprzedniego kawałka. W miarę szybko rysuje się bardzo przyjemny temat, od którego muzycy Mwandishi szybko uciekają do swojego szalonego, muzycznego laboratorium. Uciekli na tyle dobrze, że wydawca podziękował za współpracę zespołowi, który odleciał nie tylko z krainy r’n’b, ale i samego jazzu do świata awangardy.

Słuchanie „Mwandishi” i „Crossing” to takie ocieranie się o dźwiękowy absolut, o krainę jakby wyjętą z całego muzycznego kontekstu tamtych czasów. To takie wrota do innego wymiaru, gdzie wszystko jest dziwne i pięknie jednocześnie.