Marcin Olak Poczytalny: Równowaga
Z okna widzę niebo i wschodzące słońce. I kabel. Taki, który doprowadza prąd do domu sąsiadów. Czasem siadają na nim ptaki – dziś ich nie ma, może jeszcze jest za wcześnie? Patrzę i wyobrażam sobie linoskoczka, który idzie po czymś takim.
Od wczoraj obowiązują kolejne obostrzenia. Oni w tym rządzie chyba rzucają kostką, a jak już im wypadnie co zamykają, to wychodzą na konferencję i ogłaszają, że nad wszystkim panują i że mają plan. Mnie nie przekonali. Panować pewnie by chcieli, nad wszystkim i wszystkimi. Może w przedszkolu zawsze chcieli być hersztami bandy, ale nikt nie chciał się z nimi bawić, to oni teraz nam pokażą? Trochę tak to wygląda. Ale ja wciąż się nie chcę z takimi ludźmi bawić. Nie ufam im, ani trochę. A planu nie mają żadnego, w to nie jestem w stanie uwierzyć.
Czuję się trochę jak taki linoskoczek, szukam równowagi. Po jednej stronie jest rezygnacja, po drugiej niezgoda na porażkę, na niemożność. Po jednej rozsądek a po drugiej zmęczenie zamknięciem, pragnienia i potrzeby. I jeszcze jest cała paleta emocji – złość, bezradność, smutek, nadzieja, radość… I ja pośrodku. Ciekawe uczucie.
Biorę do ręki płytę. Bardzo starą płytę. To pierwsza, której świadomie słuchałem – miałem wtedy kilka lat, dopiero co nauczyłem się obsługiwać magnetofon, a w domu była kaseta z tym nagraniem. Johny Cash at San Quentin. Because you’re mine, I walk the line…
Czasem mam wrażenie, że ta pandemia to rok spaceru po linie, balansowania pomiędzy możliwościami i niemożnościami. Równowaga staje się coraz bardziej niezbędna. Nie można się spotkać, wyjechać, grać koncertów, ale za to otwierają się zupełnie inne możliwości – o ile tylko się na nie otworzę, zgodzę. Takie ćwiczenie z akceptacji, z umiejętności dostosowywania się, z kreatywności. Pandemiczne zen.
Trochę jak ta płyta. Koncert w więzieniu, dla skazańców. Ludzie, którzy dobrze wiedzą, dlaczego są pozbawieni wolności. Mury, które ograniczają, zamykają. Wyroki, kraty, strażnicy – i tragiczny wykonawca, który całe życie zmagał się z uzależnieniem, ze sobą, z konsekwencjami swoich wyborów. I muzyka, która przefrunęła ponad niemożnościami, ponad murami, ponad tym, co nieodwołalne. I moment doskonałej równowagi – bo przecież San Quentin nie zniknęło, więźniowie nie odzyskali wolności, nie zniknęły konsekwencje ich czynów. Mury nie runęły, w sumie może to i lepiej. Ale wszystko stało się całością, czymś kompletnym. Wszystkie kawałki układanki wskoczyły na swoje miejsce.
Wyglądam przez okno, uśmiecham się. Staję na jednej nodze i próbuję utrzymać przez chwilę równowagę. Johny Cash śpiewa I walk the line.
Mam nadzieję.
- Aby wysyłać odpowiedzi, należy się zalogować.