Sopot Jazz Festival 2014: Adam Pierończyk - biorę całkowitą odpowiedzialność za to, co pojawia się w programie

Autor: 
Ula Nowak
Autor zdjęcia: 
mat.. organizatora (IGNACY MATUSZEWSKI )

Spotkaliśmy się w Krakowie, by rozmawiać o kolejnej edycji Sopot Jazz Festival, którego Adam Pierończyk jest dyrektorem artystycznym. Efektem naszego spotkania jest wywiad opublikowany na łamach portalu Jazzarium, mającego centrum dowodzenia w Warszawie. Te topograficzne zawiłości sprowokowały refleksję i pytanie, od którego postanowiłam rozpocząć rozmowę.

 

Ula Nowak: Chyba definitywnie nadszedł moment, w którym jazz w Polsce przestał być postrzegany przez pryzmat "produktu regionalnego", a jego główne ośrodki, to raczej symboliczne mateczniki.

 

Adam Pierończyk: Myślę, że tak. W Polsce istnieje coraz mniej klubów jazzowych. To z pewnością nie jest pocieszające. Niekiedy o Krakowie mówi się jako o "polskiej stolicy jazzu". Nie bardzo wiem dlaczego? Myślę, że to już przeterminowane określenie. Często słyszę skargi młodszych kolegów muzyków, że nie ma gdzie grać. A jeżeli pojawia się jakieś miejsce, to zwykle nie ma tam pieniędzy, by zapewnić godziwą stawkę wykonawcom. Z drugiej strony słyszę o wielkich imprezach, takich jak Solidarity of Arts w Trójmieście, gdzie budżet jest "fascynujący" i zastanawiam się dlaczego choć niewielkiej części tych pieniędzy nie można  przeznaczać na wspieranie jednego czy dwóch klubów jazzowych z prawdziwego zdarzenia, które byłoby stać na regularny program koncertowy, a nie tylko jeden wieczór z wielką pompą. Takie miejsce mogłoby przez cały rok prezentować  publiczności, w tym wypadku głównie trójmiejskiej, ciekawe zjawiska w jazzie, nie tylko polskim. Byłoby je stać na finansowanie zespołów przebywających w trasie koncertowej w pobliżu. Berlin jest niedaleko. Jesteśmy coraz bliżej Europy, granice się zacierają. Idealnie byłoby, gdyby taki klub mógł funkcjonować w większości dużych polskich miast. W Krakowie kończą się obecnie prace przy budowie Centrum Kongresowego, to mogłoby być wspaniałe miejsce dla jazzu, gdyby miasto zechciało zarezerwować niewielkie choćby środki na wspieranie klubu, który mógłby tam funkcjonować. A wracając do kryteriów podziału jazzu w Polsce... Nie sądzę, by istniało coś takiego jak jazz krakowski, wrocławski, czy warszawski. Dziennikarze często wyszukują taką szufladkę, pozwalając sobie na wygodę stylistyczną. Kategoryzacja lokalna nie bardzo ma sens i uzasadnienie.

Skierujmy zatem uwagę na Sopot, jako miejsce, w którym odbędzie się międzynarodowe święto jazzu. Czy festiwal tej klasy ma w ogóle jakieś bolączki?

My chyba nie mamy żadnych bolączek. Jest to przedsięwzięcie w głównej mierze finansowane przez Urząd Miasta Sopotu. Budżet jest z góry ustalony, od dwóch lat otrzymujemy również wsparcie Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego, co bardzo nam pomaga. Ja czuję się tutaj jak ryba w wodzie. Jako Dyrektor Artystyczny staram się doprowadzić do premierowych kooperacji muzyków polskich z muzykami z zagranicy, nie tylko z Europy. Co roku udaje nam się zrealizować  co najmniej kilka takich premierowych projektów, z czego bardzo się cieszę, bo nierzadko zostaje po tym ślad. Piotr Wyleżoł na przykład, od pewnego czasu pracuje z amerykańskim saksofonistą Stevenem Riley'em, którego poznał na festiwalu w Sopocie. I o to właśnie chodzi. Nie jest tak, jak podejrzewa wielu dziennikarzy, że polscy muzycy mają zagrać jako sidemani zachodniego artysty - bo tego rodzaju kompleksów już dawno powinni się pozbyć. Moim zamysłem jest, by zainteresować międzynarodowe środowisko artystami z Polski, którzy mają znakomite pomysły, a naszym muzykom stworzyć szansę poznania kolegów z zagranicy.

To pomysł, który wymaga podkreślenia.

No właśnie nie budzi jakiejś szczególnej reakcji, mało dziennikarzy zwraca na to uwagę.

Zaciekawiło mnie, że w tegorocznym programie Sopot Jazz Festival pojawia się raptem kilka amerykańskich nazwisk. To dość nietypowe. Przecież polskie środowisko jazzowe zapatrzone jest w Amerykanów.

To wynika z faktu, i po części to rozumiem, że my się lubujemy w podpatrywaniu tego, co robią inni. To taki trochę owczy pęd, z którym ja staram się rozliczyć - nie uczestnicząc w nim. Głównie dlatego, że nasz budżet jest z góry określony. Mamy również komfort polegający na tym, że nie musimy sprzedać kompletu biletów, zarobić - to nie warunkuje egzystencji sopockiego festiwalu. Aczkolwiek, patrząc wstecz, to już czwarta edycja pod moim kierownictwem, a bodaj od trzech lat bilety sprzedają się niezwykle szybko, co jest dla mnie bardzo miłym faktem. Osiągnęliśmy coś, czego tak naprawdę nie chcieliśmy - sukces komercyjny. Jak wspomniałem, rozumiem jednak sytuację, w której zaprasza się największe amerykańskie gwiazdy, na przykład gdy ktoś organizuje prywatny, czy półprywatny festiwal, musi szukać sponsorów i w pewnym sensie ma udział w przychodach z takiego przedsięwzięcia. Wtedy dochodzi do powielania pomysłów. Wielkie nazwiska pozwalają zapełnić salę. Ale gdy chodzi o edukację słuchaczy, rozwijanie świadomości publiczności, to ta ma niestety ograniczony dostęp do nowych informacji, które nie płyną głównym nurtem. Dzieje się tak ponieważ w największych sklepach muzycznych, coraz bardziej uszczuplających asortyment jazzowy, nie można kupić płyt mniej znanych postaci. Ja, jako muzyk, dla którego te zagadnienia stanowią codzienne życie, znam się na fachu i mogę sobie pozwolić na to, by określić, czy dana osoba, pomimo, że nie jest medialna, warta jest uwagi i prezentuje wysoki poziom. Śmiem twierdzić, że tej odwagi i pewności siebie, większość organizatorów festiwali jednak nie ma, ponieważ nie zajmują się muzyką na co dzień i trudno im ocenić, czy to nowe, nieznane będzie wystarczająco dobre. To pociąga za sobą dużą odpowiedzialność, choćby w sytuacji, gdy trzeba się skonfrontować z nie zawsze życzliwymi dziennikarzami, broniąc tego, co postanowiło się zaprezentować.

Od czego Pan, jako dyrektor artystyczny, zaczyna planowanie programu festiwalu, mając komfort wynikający z zagwarantowanych środków budżetowych?

Do pierwszej kierowanej przez siebie edycji napisałem słowo wstępne, porównując swoją rolę do roli sklepikarza oferującego niepowszechne produkty - z jednej strony dobre, lokalne pieczywo z drugiej znów smaczną, włoską oliwę, której ma pod ladą raptem kilka butelek. I te ekskluzywne produkty poleca swoim zaufanym klientom. Ja podobnie, staram się zaprezentować sopockiej publiczności coś nowego i przekonać ich do tego, zdobywając zaufanie słuchaczy. Festiwal, jak sama nazwa wskazuje jest świętem. Z tą myślą zaczynam pracę nad programem jednego z najstarszych polskich wydarzeń jazzowych. Tu można by również przytoczyć przykład kina - jeśli do niego idziemy, chcemy z reguły zobaczyć nowy film. Powtórzenia dokonują się raczej w ramach klubów dyskusyjnych, czy innych podobnych inicjatyw. I właśnie dlatego powielanie pomysłów muzycznych kłóciłoby się z ideą festiwalu- święta. Wyznają zasadę, że nie zapraszam dwa razy tych samych muzyków. Dlatego często muszę odmawiać kolegom, którzy dzwonią i proponują ciekawe pomysły, inne niż te, z którymi byli na wcześniejszych edycjach Sopot Jazz Festival.

Z jednej strony Miroslav Vitous, Trilok Gurtu – postaci z kręgu Joe Zawinula, reprezentanci starszego pokolenia jazzmanów, z drugiej strony młode szwajcarskie duo. Jakie znaczenie ma pokoleniowość w przypadku tworzenia programu festiwalu?

Jeżeli chodzi o Miroslava Vitousa to uważam, ze warto pokazać osobę, która bardzo wiele wniosła do historii jazzu, pochodzi z Europy, swego czasu zrobiła oszałamiającą karierę w Stanach Zjednoczonych, a jednak u nas niewiele się o niej mówi. Chciałbym z takimi trendami walczyć. Żyjemy w czasach bardzo ulotnych i nietrwałych, wszystko jest w Internecie. Coraz mniej jest miejsc, gdzie można kupić płyty jazzowe. Pamiętam, gdy kilkanaście lat temu zaczynałem grać w Krakowie, istniał fantastyczny sklep Marka Winiarskiego z płytami kompaktowymi. Tam można było się zatracić, spędzić pół godziny, godzinę... Dziś chyba nie ma takiego sklepu, przynajmniej w Krakowie. Dlatego tym bardziej warto przypomnieć o muzykach, starszego i młodszego pokolenia, o których się nie mówi. Bo to nie znaczy, że ich nie ma.

Co fascynujące, organizatorzy Sopot Jazz Festival, nawet w mowie komercyjnej, w działaniach PR-owych nie muszą przywoływać skojarzeń oczywistych, choć często zapominanych - mówi się, że zagra Miroslav Vitous, a nie legendarny członek Weather Report...

I to jest właśnie zaufanie do kierownictwa festiwalu, czyli w tym wypadku do mnie. Ja biorę całkowitą odpowiedzialność za to, co pojawia się w programie, podpisuję się pod tym. Zdarzają się też sytuacje, gdy pojawia się propozycja występu jakiegoś bardzo znanego muzyka, w projekcie, który wydaje mi się mniej ciekawy niż to, co było wcześniej. W takich momentach wolę zaczekać na kolejną okazję.

 

Można powiedzieć, że publiczność Sopot Jazz Festival jest dobrze ukształtowana.

 

Pierwsza edycja, nad którą objąłem kierownictwo była przełomowa. Wtedy odbyła się wymiana publiczności, można powiedzieć że wcześniejsze edycje były smooth jazzowe, więc to, co zaproponowałem okazało się dla niektórych słuchaczy szokiem. Ale dla mnie również... Pamiętam moment, kiedy zaprosiłem na jeden jedyny koncert, nie tylko w Polsce, ale i w Europie Hermeto Pascoal'a, wielką legendę z Brazylii, o której u nas prawie nikt nie wie. Byłem przekonany, że to będzie granat, że bilety się sprzedadzą w ciągu tygodnia, a publiczność nie będzie chciała wypuścić go ze sceny. Okazało się jednak, że połowa sali wyszła... A to przecież muzyk, przed którym do tej pory klęka się w Nowym Jorku. Swego czasu zachwycił Milesa Davisa, jest po prostu zjawiskowy. I to nie zostało docenione, co było dla mnie ciosem. Takie są uroki początków. Kolejna edycja była już wypełniona publicznością rzeczywiście zainteresowaną.

Jeden z tegorocznych wykonawców sopockiego festiwalu – Bojan Z, powiedział mi kiedyś w wywiadzie dla Jazzarium, że: „fenomenem muzyki etnicznej jest jej bezpośredniość i prostota brzmienia” . Czy pozwalając na akcenty wywodzące się z tego nurtu zarówno w swoich projektach, jak i w programie festiwalu kieruje się Pan podobnym założeniem?

Interesuje mnie świat, inne kultury i to, co one wnoszą do naszego życia. Internet zabija w nas wiele wrażliwości, z drugiej strony daje dużo swobody - mamy cały świat w pigułce. Za pomocą Youtube możemy przenieść się do każdego zakątka na Ziemi. Ciekawi mnie to, w jaki sposób muzyka tradycyjna wpływa na improwizowaną. A wpływa niewątpliwie bardzo, czego dowodem jest fakt, że coraz więcej muzyków nie amerykańskich produkuje coś niezwykle interesującego. Jazz dotarł wszędzie. Im bardziej zaawansowana muzyka ludowa, tym większe ma szanse na przenikanie się z jazzową. Osobiście jestem od wielu lat fanem muzyki bałkańskiej.

Naprawdę?

Tak, oczywiście. Nie raz mówiłem, że gdybym urodził się Bułgarem nie grałbym jazzu, ale tamtejszą muzykę ludową.

Bardzo miło to słyszeć, ponieważ ja również jestem pasjonatką muzyki tego rejonu świata. Gdy mówi te słowa osoba o pańskim autorytecie, to bardzo cieszy.

Często koncertuję w Bułgarii. Z każdej trasy przywożę jakąś płytę, mam ich dziesiątki. Rewelacyjna muzyka. Szczególnie bułgarska i rumuńska. Nie każdy potrafi ją docenić. A jakie wspaniałe są bułgarskie chóry...

Nie planowałam o to pytać, ale w tej sytuacji chętnie to zrobię w ramach dygresji. Nie kuszą Pana aerofony, na których gra się na Bałkanach? W samym łuku Karpat jest ich bodaj ponad sto rodzajów...

Dla wielu saksofonistów jest to spora pokusa.  Mój dobry kolega, Węgier, Mihály Dresch gra na instrumentach takich jak kaval. Mnie, szczerze mówiąc, aż tak to nie pociąga. Jedyny instrument etniczny, pojawiający się na moich płytach to arabska zoucra, instrument pochodny od shalamai, z której podobno narodził się klarnet. Przywiozłem go z Tunezji kilkanaście lat temu. I to mi wystarcza. Bardziej interesuje mnie rozwijanie możliwości na saksofonie, szczególnie sopranowym, co udało mi się ostatnio.

Płyta „The Planet of Eternal Life” jest tego znakomitym dowodem. Czy od momentu, gdy został Pan Dyrektorem Artystycznym Festiwalu w Sopocie jakaś refleksja na temat organizowania życia jazzowego w Polsce utrwaliła się w Pana głowie szczególnie?

Tak... Wielu kolegów muzyków narzeka na swoje życie codzienne, a z drugiej strony nie są w stanie przesłać organizatorom koncertów swojej fotografii, czy krótkiego tekstu na swój temat. Czasem trzeba też uganiać się za nimi, by podpisali umowę. A potem strasznie się dziwią, że nie grają wielu koncertów.

Czyli to jak wygląda jazzowa rzeczywistość nie jest wyłącznie winą pasywnych urzędników, menadżerów bez pomysłu na kluby i... długo by wymieniać litanię, którą dobrze znamy.

Po części na pewno też, ale często muzyk niestety prosi się o to, by z nim nie współpracować. Czemu się dziwię, bo ta nieporadność dotyczy zwykle prostych rzeczy, które nie przeszkadzają muzyce.

Jest coś, z czego jest Pan szczególnie dumny tuż przed czwartą edycją Sopot Jazz Festival kierowaną przez Pana?

Bardzo jestem szczęśliwy, gdy rozmawiam z kolegami muzykami, nie tylko w Polsce i słyszę, że są zadowoleni z warunków jakie zaproponowaliśmy, lub rozmawiali z kimś, kto docenił festiwal. Staramy się zapewnić min. hotele o wysokim standardzie - nie tylko możliwość zagrania na scenie. Sam jestem muzykiem i wiem jakie to ważne, żeby mieć komfort podróżując - miejsce gdzie można odpocząć i poczuć się dobrze będąc poza domem. Z roku na rok staramy się dbać o coraz więcej szczegółów. Z tego jestem dumny. Miłe jest również to, że miasto Sopot darzy mnie zaufaniem i nie ingerują w moją działalność, zapewniając mi niezależność.

Odbiegając nieco myślami od sopockiego festiwalu, choć nie tak daleko - jaki status ma dzisiaj według Pana improwizacja? Dużo się o niej mówi, dość swobodnie rzuca się to określenie przy różnych okazjach. Co jest jej istotą?

Jeżeli improwizuje się w zespole to z pewnością interakcja. To, by muzycy pasowali do siebie. Podobnie jak w relacjach międzyludzkich. Improwizacja jest najlepsza wówczas, gdy jest autentyczna. Nie efekciarska, co dotyczy szczególnie muzyki free, którą zresztą bardzo cenię i sporadycznie uprawiam, choć już nie tak często jak kiedyś. Nadal jest ona bliska mojemu sercu. Jest to działka, w której pojawia się mnóstwo szarlatanerii. Wydaje mi się, że każda muzyka, także improwizowana, nawet jeśli jest najtrudniejsza, a będzie zagrana z wnętrza wykonawcy, nie tylko dlatego by zrobić wrażenie na publiczności, zawsze się obroni. I na tym zależy mi również w kontekście festiwalu w Sopocie - zdobywając zaufanie publiczności, chciałbym, aby dała się ponieść tej muzyce, nie zastanawiając się czy to będzie trudne, czy nie. By słuchacze weszli w słuchanie artystów, jak w rozmowę z dobrym znajomym, wiedząc, że będzie pasjonująca, bez względu na jej temat.

Pozostaje tylko czekać na październik i na to, by z pasją wejść w dialog, o którym Pan mówi. Z tego, co wiem jest Pan obecnie mocno zajęty, jeśli to nie tajemnica, czy mogę zapytać o najbliższe plany Adama Pierończyka?

W październiku pojawi się płyta mojego kwartetu, powstałego kilka lat temu, z Anthonym Coxem na kontrabasie, australijskim puzonistą, z którym współpracuję już blisko dwadzieścia lat - Adrianem Mearsem oraz perkusistą Krzysztofem Dziedzicem. Wcześniej pojawiła się już płyta z podobnym materiałem, nazywała się El Buscador. Teraz planujemy podwójny album live, który został zarejestrowany podczas koncertów w berlińskim klubie "A-trane". Płytę wyda niedawno powstała, polska wytwórnia Fortune.  W listopadzie natomiast będę przez kilka dni w trasie koncertowej po Polsce i mam nadzieję, że dojdzie wówczas do nagrania nowego projektu, który przygotowuję, stanowiącego połączenie muzyki improwizowanej z poezją. Zaprosiłem Anthonego Josepha, brytyjskiego poetę i performera, pochodzącego z Trinidadu i Tobago, tworzącego bardzo ciekawe poematy, również na temat kultury karaibskiej, dla nas egzotycznej. Na gitarze zagra Nelson Veras, znany moim słuchaczom z płyty "Komeda", Robert Kubiszyn na kontrabasie i gitarze basowej, John B. Arnold, amerykański perkusista, mieszkający obecnie w Rzymie zagra na bębnach i ja na saksofonach.

Życzę powodzenia w realizacji projektów, również festiwalowi i wszystkim osobom zaangażowanym w jego tworzenie. Dziękuję bardzo za rozmowę.

Dziękuję.