Friendly Fire
Płyta Joe Lovano i Grega Osbiego to wspólne ich przedsięwzięcie i to w dodatku wydane z okazji 60-lecia wytwórni Blue Note. W nagraniach uczestniczyli oprócz w/w pianista wcześniejszego zespołu Osbiego - Jason Moran oraz doskonale znani Cameron Brown i Idris Muchammad. Dziewięć utworów: po trzy liderów oraz po jednym trzech najbardziej kreatywnych kompozytorów nagrywających dla Blue Note: Dolphiego, Colemana i Monka.
Płyta pomyślana jest jako swego rodzaju jam sessions. I niestety nie przekonuje do końca. Gdyby to jeszcze było nagranie live - OK. Pomysł zrobienia jednak owego jam w studio, chyba obecnie nie jest najlepszą metodą na nagranie rzeczywiście dobrego albumu. I to nic, że Lovano, po raz nie wiem który przekonuje, iż jest jednym z najlepszych współczesnych tenorzystów. To nic, że Osby zagrał ciekawe sola. O tym jednak, że Lovano (trawestując Gombrowicza) wielkim muzykiem jest oraz, że Osby to facet, który również potrafi zagrać wszyscy wiedzą i nie trzeba nas przekonywać do tych oczywistych faktów.
Myślę, że szczególnie autorskie propozycje Osbiego są ciekawsze niż omawiana płyta. Również Lovano ciekawiej wypadł w duecie z Marsalisem na pamiętnej The Dark Keys. Tam miał - trudno, chyba należy rzec w ten sposób - bardziej dojrzałego, ale i wymagającego kompana. Lovano rozwija skrzydła, gdy muzyk, z którym przychodzi mu prowadzić muzyczny dialog inspiruje go, stawia mu wyzwanie - tak było z Harrellem, Frisellem, Yamashitą czy Petruccianim i przede wszystkim ze Scofieldem, który swoją grą potrafił wznieść Lovano na szczyty jego możliwości - kto był na koncercie w Krakowie, kto ma koncertowe nagrania pamiętnego kwartetu Scofielda - ten wie o czym mówię.
Co do obu frontmenów - żal, iż tak słabo zostały wykorzystane ich multinstrumentalne możliwości. Cieszy mnie natomiast, jako fana Lovano, że sprawdza się on na kolejnym instrumencie, czyli flecie, którego chyba w dotychczasowych nagraniach nie wykorzystywał. Cieszy udział Jasona Morana - z niego, mam nadzieję wyrośnie prawdziwie współczesny pianista potrafiący zagrać z nieco bardziej otwartymi muzykami niż tzw. średnia, aczkolwiek kiedyś spodziewając się zestawienia Lovano - Moran spodziewałem się czegoś więcej, choć, im dłużej słucham tej płyty tym wydaje mi się on ciekawszy.
Niestety na całej płycie nawaliła sekcja. Być może i Brown i Muchammad są dobrymi muzykami, jednakże na tej płycie nie unoszą ciężaru muzyki. Schematyczne, nieciekawe granie. Szczególnie Muhammad, który gra po prostu nieciekawie. Browna mało natomiast słychać - może to i lepiej. W sekcji - dla takiej muzyki chciałoby się usłyszeć kogoś w rodzaju Hollanda i DeJohnetta lub Johnsona ze Stewartem czy nawet grających muzyków z Osbym - byłoby lepiej, ciekawiej. Zabrakło tego przyjacielskiego ognia, o którym mowa w tytule. Gorzej, że odium złej roboty spada na sekcję (basistę i perkusistę), która nie sprostała muzykom; dość posłuchać utworu 8, ballady granej tylko przez Lovano - Osbiego - Morana, czy schematu Muhammada godnego automatu perkusyjnego w żarliwym ostatnim utworze by zrozumieć, o co chodzi. Po co w tym samym utworze solo Browna chyba nikt nie wytłumaczy.
Pozostaje jedna rada. Materiał znacznie zyskuje przy dość głośnym słuchaniu. Płyta dla tych, którzy na pewno chcą ją mieć. U mnie na półce zostanie jedynie z uwagi na Lovano i Morana.
1. Geo J Lo; 2. The Wild Eastt; 3. Serene; 4. Broad Way Blues; 5. Monk's Mood; 6. Idris; 7. Truth Be Told; 8. Silenos; 9. Alexander The Great
- Aby wysyłać odpowiedzi, należy się zalogować.