Brad Mehldau - Kunst der Trio
„Muzyka, która ma w sobie istotną wartość, pozostanie z nami przez całe życie” - powiedział w jednym z wywiadów Brad Mehldau, wielka gwiazda światowej pianistyki. Nie mówił wówczas o swojej muzyce, nie wskazywał palcem na własne płyty, ani nie podtykał nam pod nos swoich nagrań, żebyśmy oby przypadkiem nie przeoczyli ich wspaniałości. Mówił tak w kontekście Igora Strawińskiego, jego dzieł i jego poglądów na muzykę. Jednak patrząc z perspektywy czasu, możemy już stwierdzić ponad wszelką wątpliwość, że także i dokonania Mehldaua zapiszą się w historii muzyki nie tylko jako ważna, ale również żywa jej część.
Wróćmy więc na chwilę do niedawnej, ale jednak historii. Do historii Brada Mehldaua i jego fortepianowego trio. W samej końcówce ubiegłego roku ważną jej część przypomniała nam firma Nonesuch, zbierając w jednym obszernym siedmiopłytowym wydawnictwie komplet nagrań, jakie pianista ten popełnił wraz ze swoim zespołem jeszcze w latach 90.
Tamten czas był, bez wątpienia, czasem Keitha Jarretta. Jego trzyosobowy zespół z Garym Peacockiem na kontrabasie i Jackiem DeJohnettem na perkusji dawno już przestał być tylko objawieniem jazzowej sceny. Na naszych oczach przez nieco ponad dekadę przemieniał się w wielką jej gwiazdę, która, tak jak kiedyś trio Billa Evansa, potrafiła oświetlić standardowy repertuar blaskiem jasnym i zachwycającym. Kolejne, koncertowe płyty i te solowe, i triowe, zaprowadziły Jarretta na sam szczyt, a jego ekscentryczność przydawała całości medialnego posmaku. Jeśli chodzi o fortepianowe trio to liczy się Keith Jarrett – mawiano – potem długo, długo nic. Zdarzali się jednak i tacy, którzy nieśmiało sygnalizowali, że owszem, to prawdziwie wielkiej klasy zespół, ale ileż jeszcze można grać te standardy, ileż można klękać przed pieczołowicie wybudowanym przez Jarreta „Kunst Der Trio”. Inni wprost stawiali pytanie, czy na świecie nie ma nikogo, kto schedę po Jarrecie przejmie i przeniesie w nowe rejony, dopisując dalsze rozdziały wielkiej jazzowej księgi fortepianowego trio?
Życie próżni nie znosi, nie znosi także stagnacji, i stawiane przez miłośników muzyki pytania o przyszłość fortepianowego tria z wolna zaczęły znajdować swoje odpowiedzi. Bodaj pierwszy mocny sygnał, że ta wielka historyczna konwencja mieć będzie swój ciąg dalszy i nic nie zagraża jej przyszłości, pojawił się w roku 1997, kiedy to na sklepowych półkach pokazała się, wcale nie pierwsza, ale z pewnością niezwykle istotna, autorska płyta Brada Mehldaua „The Art Of The Trio”. Nagrana niespełna rok wcześniej w Mad Hatter Recording Studio w Los Angeles była pełnym płytowym debiutem zespołu, którego płyty w kolejnych pięciu latach miały stać się jednymi z najbardziej wyczekiwanych przez jazzowy świat albumami. Choć nie wszyscy krytycy dali albumowi najwyższe noty, to co do jednego byli zgodni: że na jazzowej scenie pojawiło się nowe, budzące wielkie oczekiwania fortepianowe trio, nowy zespół o stabilnym składzie, który być może stanowić będzie kontrapunkt dla dominującego zespołu Jarretta.
Przy fortepianie zasiadał 27-letni wówczas Brad Mehldau - artysta mający za sobą już debiut sceniczny u boku legendarnego Jimmy’ego Cobba, kompletne klasyczne wykształcenie, stypendium Best All-Around Musician Award przyznawane przez Berklee College, członkowstwo w zespole objawienia jazzowej sceny tamtych lat Joshuy Redmana i dwie płyty sygnowane własnym nazwiskiem.
Na kontrabasie towarzyszył mu Larry Grenadier, muzyk z San Francisco, który już jako dwunastolatek rozpoczął studia w klasie kontrabasu, a jako szesnastolatek miał na koncie współpracę z odwiedzającymi jego rodzinne miasto takimi liderami jak Bobby Hutcherson, Toots Thielmans, Johnny Griffin czy Joe Henderson, a na perkusji - Jorge Rossy, Katalończyk cieszący się reputacją perkusisty, który wniósł do amerykańskiego jazzu żar nocnego życia Barcelony.
Kiedy zaczęli razem grać, byli już, może nie tyle ukształtowanymi w pełni muzykami, co z pewnością wyrazistymi osobowościami młodej generacji jazzmanów. Wkrótce miało się okazać, że to właśnie na nich zwrócą się oczy całego jazzowego świata. Ich debiutancki album składał się, rzecz jasna, w części ze standardów, co wydatnie łączyło grupę z wielką jazzową tradycją, zawierał jednak także kompozycje własne oraz jeden cover, „Blackbird” pióra Johna Lennona i Paula McCartneya. W dalszych latach miało się okazać, jak szczęśliwą rękę ma do tego typu muzycznych adaptacji Brad Mehldau, poszerzając spektrum niejazzowych kompozycji innych autorów nawet po utwory Toma Yorke’a z Radiohead.
W 1997 r. rozpoczęła się seria „The Art Of The Trio”. Część opatrzonych tym tytułem nagrań pochodziła, tak jak wolumin pierwszy, z nagraniowego studia, cześć ze słynnego nowojorskiego Village Vanguard, w którym trio gościło wielokrotnie, z wielkim powodzeniem dwukrotnie rejestrując swoje tamtejsze występy, aby potem uwiecznić je na srebrnych krążkach. O poszczególnych płytach w czasie ich ukazywania się napisano bardzo wiele, zrecenzowane zostały przez wszystkie liczące się jazzowe periodyki, a trio znalazło się na ich okładkach niejeden raz. Analizom poddany został zarówno sam pianistyczny styl gry Brada Mehldaua, jak i relacje muzyczne powstałe w wyniku spotkania tak doskonale różnych i jednocześnie tak wspaniale uzupełniających się osobowości artystycznych. O tym pierwszym powiadano, że z jednej strony rozwijał nakreśloną przez Evansa i Jarreta linię stylistyczną, a z drugiej był w swym eklektyzmie szalenie nowatorski i otwarty także na muzykę klasyczną, której był i jest ciągle wielkim admiratorem. Wskazywano również na muzykę rockową będącą dla niego wcale nie mniej ważnym niż klasyka źródłem inspiracji. W końcu też podkreślano ten szczególny rodzaj narracji, zadziwiający i fascynujący dar kreowania zdarzeń muzycznych w oparciu o motywy olśniewająco wprost rozwijane w toku improwizacji. Zdaniem wielu, nie byłoby go, gdyby nie inna, wielka i już wcale nie muzyczna fascynacja Mehldaua, jaką jest poezja Reinera Marii Rilkego.
Trwający pięć lat okres „The Art Of The Trio” przyniósł cztery pojedyncze płyty i jedną podwójną zatytułowaną „Progression”. Zdobywane przez nie wyróżnienia i prestiżowe nagrody sprawiały, że Brad Mehldau z porywającego techniką i koncepcją debiutanta zmieniał się niemal na naszych oczach w wielką gwiazdę jazzowej sceny i pianistyczną alternatywę dla królującego Jarretta. Stał się nowatorem, artystą potrafiącym zarówno docenić wielkość poprzedników, jak i położyć najmocniejszy akcent na swoją wizję pianistyki.
Dzisiaj, 20 lat od premiery pierwszego albumu, dostajemy do rąk komplet nagrań sygnowanych wspólnym tytułem „The Art Of The Trio”, a raczej może nadkomplet, bowiem dotychczas opublikowane nagrania wzbogacone zostały o dodatkowy dysk z nagraniami nie prezentowanymi dotychczas. Cenne to, bez wątpienia, uzupełnienie, tym bardziej, że muzycznego materiału udało się zgromadzić całkiem sporo, a niektóre wykonania potrafią mocno zawrócić w głowie. Prawdą jednak, jak sądzę, jest również to, że i bez nich Mehldauowska „Sztuka Tria” jest wyjątkowym zdarzeniem w świecie współczesnego jazzu.
- Aby wysyłać odpowiedzi, należy się zalogować.